Zemsta popychadła
LaRoy, zapadły kąt w Teksasie, istne miasto widmo. Ray (John Magaro; znany między innymi z „Poprzedniego życia” Celine Song z 2023 roku) jest współwłaścicielem lokalnego sklepu z narzędziami, który prowadzi wraz z bratem Juniorem (Matthew Del Negro). Ich relacja opiera się na rażącej dysproporcji. Nie dość, że przeciętniak Ray krząta się po sali sprzedaży w firmowej koszulce – takiej samej, w jakiej chodzą jego pracownicy – podczas gdy Junior siedzi wygodnie w biurze na zapleczu, w dodatku pod krawatem, to jeszcze tego drugiego, duszę towarzystwa co się zowie, stać jakimś cudem na dużo wystawniejszy byt.
Tak się składa, że Rayem pomiata nie tylko najbliższy krewniak, ale także jego żona, kobieta imieniem Stacy-Lynn (Megan Stevenson), której marzy się uruchomienie – najlepiej za pieniądze wzięte na kredyt przez mężulka – salonu piękności („Nie będziemy tak po prostu ścinać włosów. Chcemy zmieniać czyjeś życia!” – tłumaczy entuzjastycznie na rozmowie z przedstawicielem banku). Ray, ślepo zakochany w partnerce, zamiast odejść od niej i zacząć od nowa, dokłada wszelkich starań, by zdobyć forsę na rozruch jej upragnionego biznesu.
Sporo zmienia się, gdy w knajpie pośrodku niczego Ray spotyka Skipa (Steve Zahn), prywatnego detektywa bez licencji, którego wcale nie wynajmował, a ponadto faceta wyśmiewanego przez miejscowych gliniarzy. Dowiedziawszy się od niego, że Stacy-Lynn go zdradza, decyduje się najpierw na zintensyfikowanie wysiłków (a nuż uda mu się w ten sposób wskrzesić swoje małżeństwo), a później – po uprzednim nabyciu broni – popełnienie samobójstwa. Odejść postanawia z hukiem. Podjeżdża pod motel, w którym Stacy-Lynn przyprawia mu rogi, i przymierza się do pociągnięcia za spust. Już ma to zrobić, gdy do jego samochodu wsiada gość, który bierze go za płatnego zabójcę. Od nieznajomego dostaje kopertę z banknotami oraz adres potencjalnego denata. Skonfundowany Ray przyjmuje zlecenie. Dość ma tego, że wszyscy dookoła traktują go jak popychadło. Najwyższa pora udowodnić poniewierającym go osobom – a zwłaszcza żonie – na co jest gotów. Sęk w tym, że po okolicy kręci się niejaki Harry (Dylan Baker), morderca z prawdziwego zdarzenia, któremu – w wyniku ryzykowanych działań podjętych przez Raya – przeszła właśnie koło nosa okazja na sowity zarobek.

„LaRoy” (2023), pełnospektaklowy debiut Shane’a Atkinsona, to film na wskroś absurdalny, w którym delikatnie wpleciony weń komizm kryje się za kamiennymi wręcz twarzami funkcjonujących w tym jakże ekscentrycznym świecie bohaterów. Już za sprawą krótkometrażówki „Straszna Penny” (2013) – historii o porwaniu, ale niewłaściwej dziewczynki – reżyser dał się poznać jako autor rozmiłowany w anegdotach łączących subtelny humor i czysty nonsens z motywami znanymi z klasyków czarnego kina. W „LaRoy”, owszem, pobrzmiewają echa utworów wpisujących się w ramy nurtu, i to nie tylko z lat czterdziestych – na czele z takimi tytułami jak „Podwójne ubezpieczenie” (reż. Billy Wilder, 1944) czy „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” (reż. Tay Garnett, 1946) – ale i sprzed kilku zaledwie dekad (vide: „Śmiertelnie proste” z 1984 roku oraz „To nie jest kraj dla starych ludzi” z 2007 roku, oba braci Ethana i Joela Coenów), lecz to nie nawiązania do przeszłości czynią z obrazu Atkinsona dzieło tak interesujące, a to, jak twórca zaprzęga względnie rozpoznawalne elementy do swojej zwariowanej klechdy. „LaRoy” jest więc zarówno kontemplacją noirowej konwencji, zintegrowanej tu z westernem, jak i próbą wyjścia poza jej ramy.
Całość otwiera sekwencja wprost wyborna, której towarzyszy napięcie porównywalne z tym generowanym przez Idę Lupino w jej „Autostopowiczu” (1953). Oto w samym środku nocy amator radiowego country podwozi do LaRoy mężczyznę, któremu gdzieś na wiejskiej drodze psuje się półciężarówka. Z optymistyczną piosenką w tle panowie inicjują niezręczną dyskusję o niebezpieczeństwie czyhającym w podrzucaniu obcych. Pasażer zadaje mnóstwo niewygodnych pytań, wprawiając manewrującego pojazdem w zakłopotanie, by zaraz potem obrócić tę sytuację w żart. Atmosfera tymczasem gęstnieje. Prowadzący auto odbija piłeczkę. „Może ktoś mi zapłacił, żebym pana zabił” – mówi. „Niby kto?” – niecierpliwi się gapowicz. „No nie wiem, pańska żona na przykład. Pewnie zatrudnienie mnie jest tańsze niż angażowanie prawnika” – odpowiada kierowca. Autostopowicz zaczyna się stresować, co właściciela wozu bawi niemal do łez. Następuje cięcie, po którym okazuje się, że nie była to bynajmniej czcza gadanina – człowiek jeszcze do niedawna będący szoferem robi teraz za grabarza.
Ta wczesna zbrodnia to bodaj jedyna w „LaRoy” zaplanowana operacja. W centrum u Atkinsona znajdują się bowiem przypadki i zbiegi okoliczności, których ofiarą pada Ray. Pomyłki mnożą się wraz z każdą sceną – począwszy, rzecz jasna, od tej, w której główny bohater otrzymuje swoją pierwszą misję – a film coraz bardziej przypomina prozę spod znaku Franza Kafki. Zdrada i chciwość mierzą się z obowiązkiem i honorem (to skądinąd hasło przyświecające tutejszym policjantom). Ray, znalazłszy się w nieodpowiednim punkcie i o nieodpowiedniej porze, podejmuje walkę z losem, chcąc dowieść, że wcale nie jest frajerem (a trzeba przyznać, że ciapciaków tu co niemiara). Atkinson naigrywa się z jego zmagań, nie dając mu szans na zwycięstwo, zupełnie tak, jakby jego porażka była z góry ustalona przez ciążące nad nim fatum (jego stan jest tym gorszy, że Ray, pomimo tego, iż został zdradzony i głęboko skrzywdzony, nie potrafi przestać troszczyć o oszukującą go żonę). W LaRoy, swoistym przedpieklu, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, nie ma – co zakrawa na paradoks, biorąc pod uwagę fakt, na jakim wygwizdowie położone jest to miasteczko, otoczone wszak szczerym polem – miejsca na szczęśliwe zakończenie. Oto Americana według Atkinsona.