Księgowy mafii
„Dlaczego ściągają pana amerykańskie władze?” – pyta dziennikarz telewizyjny swego rozmówcę. „Ponieważ według jakiegoś pismaka mam na koncie 300 milionów dolarów” – odpowiada rozbawiony sytuacją Meyer Lansky (Harvey Keitel). „A ma pan?” – drąży temat redaktor. „Chciałbym mieć chociaż niewielki ułamek tej kwoty” – mówi ciągnięty za język mężczyzna.
Od tego dialogu reżyser Eytan Rockaway rozpoczyna kinową biografię urodzonego w 1902 roku – i to 4 lipca! – na terenie ówczesnego Imperium Rosyjskiego Meiera Suchowlańskiego, polskiego Żyda, który mając dziewięć lat, wyemigrował wraz z rodziną do Stanów Zjednoczonych, gdzie jako największy operator kasyn w kraju dorobił się fortuny (temat rzeczonych pieniędzy przewija się przez cały utwór), łatki księgowego mafii oraz założyciela – wspólnie ze słynnym Luckym Luciano (Shane McRae) – Narodowego Syndykatu Przestępczego.
Miami, rok 1981. Floryda już wtedy jawi się jako raj dla emerytów, nie tylko tych, którzy całą karierę uczciwie pracowali na chleb, ale również gangsterów, także najbardziej bezwzględnych (przekonywał o tym choćby Martin Scorsese w „Irlandczyku” z 2019 roku). David Stone (Sam Worthington) – reporter z Pittsburgha w Pensylwanii, który z wyróżnieniem ukończył należący do Ligi Bluszczowej Uniwersytet Princeton, autor książki o prezydencie Johnie F. Kennedym, mąż (wprawdzie w separacji) i ojciec dwójki dzieci – staje przed szansą, jakiej pozazdrościliby mu koledzy i koleżanki po fachu. Oto sam Lansky zwraca się do niego, zlecając mu spisanie swych wspomnień. Jest oczywiście kilka warunków, a wśród nich między innymi klauzula zakładająca, że materiał będzie można opublikować dopiero po śmierci jego bohatera. Stone’owi nie przyświecają żadne górnolotne idee. Podejmuje się zadania, ponieważ potrzebuje forsy.
Lansky, naprowadzany przez żurnalistę, cofa się do wczesnego dzieciństwa, gdy jako chłopak zafascynowany liczbami przyglądał się starszym od siebie nowojorczykom grającym w kości. „W hazardzie, jak w życiu, wygrywają ci, którzy panują nad grą” – mówi Meyer, a słowa te definiują w istocie jego personę, a więc człowieka pragnącego za wszelką cenę kontrolować rozgrywkę, pewnego zarazem, że powodzenie jest nieuniknione. Rockaway, w sposób bardzo klarowny i klasyczny, korzystając z narracyjnej ramy, relacjonuje losy jednego z największych hersztów w dziejach amerykańskiego półświatka, chronologicznie przeskakując pomiędzy wydarzeniami, które stworzyły legendę Lansky’ego.

Młody Meyer (John Magaro; znany z „Pierwszej krowy” Kelly Reichardt z 2019 roku, mówiący tu niczym Joe Pesci, czołowy odtwórca kinowych gangsterów) zawiera sojusz z Benem „Bugsym” Siegelem (David Cade), który w tej relacji robi za kafara, bijącego i mordującego na zlecenie. Tak się bowiem składa, że protagonista – a w zasadzie antagonista – nigdy nie brudzi sobie rąk, nawet w scenie, w której jego banda przerywa nazistowski wiec; stoi i patrzy na masakrę jankeskich zwolenników Adolfa Hitlera, antysemitów nienawidzących takich jak on. Bohater filmu „Lansky” (2021), kolejnej już wersji tej samej historii – wszak choćby w 1999 roku John McNaughton zrealizował obraz pod tym samym tytułem, a to tylko jeden z wielu przykładów – jest facetem od liczb i ksiąg, zmagającym się z prywatnymi bolączkami, jakimi są nieustanne kłótnie z żoną (AnnaSophia Robb) oraz wychowanie syna z niepełnosprawnością (cóż za ironia – zdaje się, iż Meyer najbardziej nienawidzi właśnie cherlactwa).
Lawirując w tyglu, w skład którego wchodzą Żydzi z Europy Wschodniej, Włosi i Irlandczycy – sprzymierzeni w walce z Anglosasami wyznania protestanckiego – Lansky bezwzględnie wydaje kolejne wyroki śmierci, pozbywa się wrogów i przyjaciół, rozwija sieć kasyn dookoła Stanów Zjednoczonych, ale również wspiera rodzący się Izrael. Głównie zaś rzuca bon motami i aforyzmami. „Jeśli chcesz zwalczyć słabości, trzymaj je na widoku”. „Zawsze wal pierwszy”. „Jestem biznesmenem; nie wybieram stron, tylko okazje”. „Gdy tracisz pieniądze, nic nie tracisz. Tracąc zdrowie, tracisz coś. Tracąc charakter, tracisz wszystko”. To tylko część z nich. Dobrze by było, gdyby David je zapamiętał, bo trudno o doskonalszą lekcję przetrwania, i to od człowieka, którym sam siebie nazywa aniołem z brudną twarzą (nawiązanie do kryminału w reżyserii Michaela Curtiza z 1938 roku, opartego na opowiadaniu autorstwa Rowlanda Browna).
Gdzieś na marginesie jest jeszcze wspomniany Stone, dziennikarz absolutnie niepotrzebny w tej historii, zwłaszcza że to postać fikcyjna, ale najwidoczniej Rockaway – odpowiedzialny także za scenariusz „Lansky’ego” – potrzebował wytrychu, który pozwoli mu uruchomić szereg retrospekcji. Równie dobrze podstarzały Meyer mógłby rozmawiać sam ze sobą lub spowiadać się – nieco kpiarsko – u katolickiego księdza. Perypetie Davida – a to problemy z żoną, słyszaną wyłącznie przez telefon, a to podejrzany romans z motelową sąsiadką (Minka Kelly), a to nawet próby zwerbowania go do współpracy przez agenta FBI szukającego 300 milionów dolarów (David James Elliott) – nie mają znaczenia dla anegdoty.
„Czy istnieje coś takiego jak zorganizowana przestępczość?” – pada pytanie w przytoczonym wcześniej wywiadzie. „Nic o tym nie wiem” – udziela odpowiedzi Meyer. Lansky, który zmarł w 1983 roku na raka płuc, we własnym skądinąd łóżku, zaprzeczał, jakoby był powiązany z mafią. Rockaway konkluduje swój film, nie nawiązując do bandyckiej przeszłości portretowanego bohatera – oto na ekranie pojawia się plansza gloryfikująca poniekąd zasługi księgowego, bez którego ekonomia USA wyglądałaby dziś zgoła inaczej: „Roczne wpływy z hazardu w Stanach Zjednoczonych wynoszą 250 miliardów dolarów, zaś branża daje pracę niemal dwóm milionom osób”. Prawdziwy bohater z tego Lansky’ego!