Przez dziurę w suficie widać tylko pustkę
Fortuna, mówiąc delikatnie, jej nie rozpieszcza. Życie przyparło ją do ściany, a świat (albo raczej wszechświat) wali jej się na głowę. Dosłownie i w przenośni. Oto Linda (Rose Byrne; znana między innymi z „Mojego syna Ezry” Tony’ego Goldwyna z 2023 roku), żona, matka i terapeutka z Montauk na Long Island (w stanie Nowy Jork), skąd do Atlantyku – co ważne w kontekście jej ostatecznych losów – rzut kamieniem.
Owszem, żona. Ale czyja? Wiecznie nieobecnego męża, słyszanego raz po raz w słuchawce telefonu – to głos Christiana Slatera – nigdy niedającego jej wsparcia, ale za to zawsze gotowego, żeby ją zrugać. Tak, matka. Matka chronicznie chorej córki (granej przez Delaney Quinn), dziewczynki bez imienia, bez twarzy i – najprawdopodobniej – bez przyszłości. Wreszcie – jako się rzekło – terapeutka, udręczona bardziej niż ludzie, którym powinna pomagać. Udręczona do tego wręcz stopnia, że gdy sama ląduje na kozetce u niezbyt empatycznego kolegi po fachu (interpretowanego przez Conana O’Briena), to ten traci do niej cierpliwość.
Siła, która trzyma pieczę nad jej egzystencją, nie ma zamiaru się litować. Kosmos nawet nie tyle nie odpuszcza, co kopie leżącą. Gdyby mogła, to pewnie by mu oddała. Niedoczekanie! Kiedy już się wydaje, że gorzej być nie może, to w jej mieszkaniu dochodzi do katastrofy. Woda zalewa kuchnię, łazienkę i pokoje. Sufit spada na podłogę, przez co Linda traci grunt pod nogami. Dziura, z której zionie pustką, zmusza matuchnę i jej dziecko – karmione przez sondę i wymagające stałej opieki lekarzy – do przeprowadzki do motelu. Skoro naprawa ma trochę potrwać, a ekipa remontowa nie kwapi się do roboty, to Linda, chcąc uciec od walcującej ją dzień w dzień rzeczywistości, postanawia wreszcie odetchnąć. Z butelką wina i ze skrętem marihuany. To jednak nie koniec niespodzianek. O ile James (A$AP Rocky), dozorca budynku, w którym Linda się zatrzymuje, jest dla niej życzliwy (przynajmniej przez jakiś czas), o tyle recepcjonistka Diana (Ivy Wolk) już pierwszej nocy daje jej się we znaki.
Oto żona, matka i terapeutka, która mierzy się z arogancją męża, z pogarszającą się kondycją córki oraz z rozchwianą emocjonalnie i pakującą ją skądinąd w iście kafkowską sytuację pacjentką (Danielle Macdonald), a ponadto zmaga się z ogromnym pęknięciem w domu, które w niezrozumiały sposób przekształca się w niemal organiczną formę. Wpadłszy w spiralę zamętu, która nieustannie się nakręca, trudno z niej wyjść. Nic dziwnego, że ma tego wszystkiego po kokardę.
„Kopnęłabym cię, gdybym mogła” (2025) w reżyserii zbliżającej się do pięćdziesiątki Mary Bronstein, która za kamerą nie stała od prawie dwóch dekad (wcześniej, w 2008 roku, zrobiła „Yeast”), to fascynujące i hipnotyzujące kino o kobiecie na skraju załamania nerwowego (a właściwie nie na skraju, a w stanie załamania nerwowego). To film, w którym autorka miesza ze sobą pierwiastki surrealizmu w duchu Davida Lyncha (vide: czeluść stropu ożywająca na oczach bohaterki, przyzywająca ją niczym syreni śpiew i skrywająca tajemnicę nie do rozwikłania), z elementami horroru cielesnego (wiercenie dziury w brzuchu nabiera tu nowego znaczenia) oraz czarnym humorem (brutalne potraktowanie wściekłego chomika należącego do rodziny). Po co to? Po to, by opowiedzieć o koszmarze kobiety jako… żony, matki i terapeutki.

Linda dba o szeroko pojęte gospodarstwo, ponieważ jej partnera nie ma na horyzoncie. To na niej spoczywa odpowiedzialność za potomstwo, które z każdą chwilą coraz bardziej podupada na zdrowiu, a rokowania są niekorzystne. W gabinecie obce osoby obarczają ją swoimi problemami. To dla niej za dużo, ale według otaczających ją mężczyzn powinna dać z siebie znacznie więcej. Ile by z siebie nie wycisnęła, ci faceci i tak uznają, że to za niedostatecznie.
Bronstein nie każe odbiorcy zbyt długo czekać na moment, w którym czara goryczy się przepełni, bo już w otwierającej sekwencji, zrealizowanej na uwierającym wręcz zbliżeniu twarzy protagonistki (kamera Christophera Messiny rzadko kiedy oddala się od Lindy, nie pozwalając jej tym samym na złapanie głębszego oddechu), czuć frustrację towarzyszącą żonie, matce i terapeutce.
Linda – która traci kontrolę, choć zapewnia, że wciąż wie, co robi – szuka ucieczki. Jej eskapistyczne pragnienia wyrażają się w scenach, w których jest sama. Cóż jednak z tego, skoro w trakcie popijania alkoholu, wypalania trawki czy kompulsywnego objadania się – biorąc pod uwagę fakt, iż jej latorośl cierpi przypuszczalnie na dolegliwość związaną z układem pokarmowym, jest to zaiste freudowski mechanizm kompensacji – wzbierają w niej wyrzuty sumienia. Wszak jej zadaniem jest chuchanie i dmuchanie na córkę. Portretowane przez Bronstein macierzyństwo jawi się jako koszmar, na który nakładają się pytania o ontologiczny status dziecka. Czy ono istnieje? Czy żyje? Czy zmarło na skutek enigmatycznej choroby? Czy jest projekcją głównej bohaterki, wytworem jej wyobraźni? Czy jest li tylko głosem w głowie Lindy? Czy jest maleństwem, którego nigdy nie urodziła (tak, wzmiankuje się tu o aborcji)?
Reżyserka skłania widza do obierania różnych ścieżek interpretacyjnych. Ktoś tu nawet mówi, że wszystko może być zarówno prawdą, jak i ściemą. Pomysł, by pokazywać wyłącznie fragmenty ciała dziewczynki, jej twarz ukrywając w przestrzeni pozakadrowej, zupełnie tak, jakby była ciężarem nie do zniesienia, jest genialny. Tym większe rozczarowanie ma prawo towarzyszyć oglądającemu, gdy w finale twórczyni kieruje obiektyw na buzię małej.
W ciągu ostatnich lat powstał cały szereg filmów, które odbrązawiają wizję bycia matką i rysują macierzyństwo jako niekończące się pasmo męczarń, upokorzeń oraz poświęceń, prowadzące do szaleństwa. „Musimy porozmawiać o Kevinie” (2011) Lynne Ramsay, „Mother!” (2017) Darrena Aronofsky’ego, „Tully” (2018) Jasona Reitmana, „Córka” (2021) Maggie Gyllenhaal czy wreszcie „Nocna suka” (2024) Marielle Heller. Do wyboru, do koloru. Na tym tle niespokojne i intensywne dzieło Bronstein wyróżnia się tym, że w życiu Lindy na próżno szukać radości czy nadziei na lepsze jutro, i to pomimo komizmu wplatanego w anegdotę. Może to wszystko sen, którego akcja rozgrywa się w jakimś przedsionku piekła? A może to po prostu świat bliski codziennym realiom, w którym matczyna miłość nie wystarcza, by zapewnić dziecku bezpieczeństwo? Chcąc znaleźć odpowiedzi na te zagadnienia, trzeba najpierw poszukać dziury w całym.