W przededniu dorosłości
Gdy Hollywood postanowiło po raz pierwszy tak na poważnie opowiedzieć o jankeskich nastolatkach, trwał Wielki Kryzys. Zanim urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych objął Franklin Delano Roosevelt, a w gospodarce – i w szeroko pojętym życiu – coś drgnęło, powstało kilka co najmniej filmów, których twórcy skierowali aparat na osoby niebędące już brzdącami, ale wciąż jeszcze nienazywane dorosłymi. Z jakością tych utworów bywało różnie, bo choć stojące za nimi ideały należały do wzniosłych, to same realizacje miały często charakter czytankowy, czego bodaj najjaskrawszym przykładem jest „Młoda Ameryka” Franka Borzage’a z 1932 roku. Poprawa nastąpiła wraz z kolejnym sezonem. To wtedy – w 1933 roku – światło dzienne ujrzały „Serca ze stali” Archiego Mayo, „Bunt młodzieży” Cecila B. DeMille’a oraz – bodaj najważniejsza w tej stawce – „Banda dzikich dzieci” Williama A. Wellmana. W tym ostatnim tytule, posępnym, ale ostatecznie niosącym nadzieję, trójka głównych bohaterów – grana przez Frankiego Darro, Edwina Phillipsa i Dorothy Coonan – wskakuje na gapę do wagonu towarowego, by na Zachodnim Wybrzeżu, dokąd skład zmierza, odnaleźć lepsze jutro.
Dziś, dziewięć dekad później, podobnymi trampami, zarówno w rozumieniu dosłownym, jak i metaforycznym, są protagoniści filmu „I co dalej?” (2023) autorstwa Billa i Turnera Rossów, braci, którzy na koncie mają szereg dokumentów przyglądających się USA, w tym między innymi „Czerwony nos, puste kieszenie” (2020). Pięcioro przedstawicieli pokolenia Z – Nathaly (Nathaly Garcia), Makai (Makai Garza), Tony (Tony Aburto), Nichole (Nichole Dukes) oraz Micah (Micah Bunch) – wsiada nielegalnie do pociągu, chcąc dotrzeć nad Pacyfik, czyli najdalej na Zachód (mniej lub bardziej mityczny), jak tylko się da. Wprawdzie z fikcyjnego Wiley w Oregonie – od oceanicznego wybrzeża oddalonego o 513 mil, czyli nieco ponad 825 kilometrów – wyruszyli samochodem, ale w trakcie podróży ich furgonetkę splądrowano, ogołacając ją z kół.
Ta piątka, niczym ich rówieśnicy sprzed niemal wieku, też mierzą się z trudnościami. Chlebem powszednim w czasach, w jakich dojrzewają, są wszak konflikty zbrojne, wojny kulturowe, zmiany klimatu i związane z nimi katastrofy naturalne, łamanie zasad praworządności, zmierzch demokracji, ale także załamanie zdrowia psychicznego, które dzień w dzień zbiera wśród tak zwanych zoomerów straszliwe żniwo. Nic dziwnego, że marzy im się eskapistyczna wyprawa w siną dal, zwłaszcza że na horyzoncie czają się kolejne potencjalne problemy. To w końcu ich ostatnie wakacje przed wejściem na rynek pracy. Świeżo upieczeni absolwenci ogólniaka przemierzają więc Amerykę, imprezując, rozmawiając o tym, co ważne, i o tym, co nieistotne, poznając nowych ludzi i siebie nawzajem (lecz – co ciekawe – nie uprawiając seksu). Nie dbają ani o bagaż, ani o bilet. Walczą z przeciwnościami losu. Cieszą się.

Nie mają nic do stracenia. Tam, dokąd jadą, może być tylko lepiej, choćby i przez chwilę. Tam, skąd przybywają, zostawiają rozczarowania, troski i niepokoje, przynajmniej na chwilę. W wygłaszanej ponad kadrem narracji, korespondującej z impresyjnymi obrazami i pejzażami w warstwie wizualnej, każde z pięciorga nastolatków dzieli się i pragnieniami, i tym, co boli ich szczególnie. Nathaly, Makai, Tony, Nichole i Micah – grani przez pozbawionych kompleksów i być może improwizujących większość kwestii naturszczyków – w na poły filozoficznych monologach zastanawiają się nad tym, kim są, lecz także zdradzają, czego chcą (zwykle miłości i akceptacji) i co planują robić w przyszłości (iść do wojska, bo tak jest łatwiej, czy na studia, bo tak należy?). Towarzyszy im jakieś poczucie porażki, ale i świadomość tego, że z niektórymi rzeczami należy się po prostu pogodzić, by móc posuwać się naprzód.
Bohaterowie Rossów są nomadami, którzy czują potrzebę przemieszczania się. Ruch jest cechą, która ich definiuje. Nie patrzą w telefony, ale na to, co ich otacza. Zachwycają się Americaną, czyli tym nieuchwytnym czarem, który składa się na esencję USA. Reżyserzy starają się zdjąć ten magiczny aspekt za pomocą kamery (często wyposażonej w długoogniskowe obiektywy), która albo jest wyjątkowo blisko kreślonych postaci, albo łapie to, co wokół nich: od zapierających dech w piersiach krajobrazów przez kiwony stojące na polach naftowych aż po powiewający nad tymi widokami Gwieździsty Sztandar. Jest tu coś ze „Swobodnego jeźdźca” (1969) Dennisa Hoppera oraz z „American Honey” (2016) Andrei Arnold. Ten styl – surowy, ale zarazem romantyczny, jakże charakterystyczny dla stojącego za projektem rodzeństwa – czyni z całości kino autentyczne, wręcz dokumentalne: reportaż o młodzieży ery Donalda Trumpa.
Kwintet osiąga w końcu cel, ale – jako rzecze polski tytuł filmu – co dalej? Utknie w miejscu czy będzie kontynuować włóczęgę? Da się pokonać kryzysowi wartości i autorytetów czy w przyjaciołach i poturbowanych przez alkohol, narkotyki oraz urzędy imigracyjne rodzinach odnajdzie radość? Czy zwiedzi świat żółtą łodzią podwodną rodem z piosenki Beatlesów? A może doświadczy życia niczym w „Imagine” Johna Lennona? Nastolatkowie u Rossów są niepewni siebie, ale wciąż wierzą w pomoc, zarówno tę, którą mogą oferować innym, jak i tę, którą otrzymują. „Nie martw się, bądź szczęśliwy” – śpiewają a cappella, na wzór Bobby’ego McFerrina. „I co dalej” to niezwykły portret młodej Ameryki trzeciej dekady XXI wieku, przypominający pocztówkę, na której zapisano słowa i gorzkie, i niosące nadzieję, zupełnie jak w „Bandzie dzikich dzieci”.