Cały ten zgiełk
Ponieważ „Król jazzu” (1930) w reżyserii Johna Murraya Andersona – broadwayowskiego weterana, który nie ma na koncie żadnego innego dzieła kinowego – określany jest mianem rewii filmowej, nie sposób mówić w tym przypadku o klasycznie pojmowanej fabule. Zamiast narracyjnej ciągłości jest seria epizodów, na które składają się zarówno numery muzyczno-taneczne, łącznie z popisami baletowymi i cyrkowymi, jak i humorystyczne skecze oraz monologi, a nawet sekwencja animowana, zrealizowana przez Waltera Lantza, późniejszego twórcę postaci dzięcioła Woody’ego Woodpeckera. Nie tylko ten konkretny segment, ale i cały spektakl powstał w dwupasmowym Technicolorze, oraz, co najważniejsze, w przeciwieństwie do wielu innych projektów z tego okresu, niemal nienaruszony zachował się aż do dziś. I choć zastosowana metoda barwna – w przeciwieństwie do późniejszej odsłony systemu, opartego na zdjęciach wykonywanych na trzech taśmach równocześnie – nie należała do doskonałych, w związku z czym pewne kolory są właściwie niemożliwe do uzyskania (mowa zwłaszcza o niebieskim, przez co jedna z najistotniejszych partii filmu, a mianowicie wykonanie „Błękitnej rapsodii” autorstwa George’a Gershwina, skąpana jest w zasadzie w srebrzystych zieleniach), to dzięki cudownej, wprost bajkowej scenografii (nawet jeśli umownej, to Herman Rosse słusznie został za nią nagrodzony Oscarem), „Króla jazzu” ogląda się z zapartym tchem.
Za produkcję tego ogromnego projektu odpowiadał nieco ponad dwudziestoletni Carl Laemmle Juniora, syn założyciela Universal Pictures, na czele wytwórni stojący od 1928 roku. Ambicją tego młodego mężczyzny było stworzenie filmu, który każdy Amerykanin powinien obejrzeć. Wydał na ten cel dwa miliony dolarów i przyznać trzeba, że każdego centa widać na ekranie. Jankesi jednak pogardzili tym filmem – wpływy z kas biletowych było tragicznie niskie. Nie pomogło nawet osnucie anegdoty wokół szalenie popularnej postaci Paula Whitemana, muzyka i kierownika orkiestry, w owym czasie określanego tytułowym mianem króla jazzu.
Trudno się dziwić. Premiera widowiska nastąpiła w najgorszym z możliwych – z dwóch przynajmniej powodów – momentów. Po pierwsze: we wczesnych latach trzydziestych publiczność była wyjątkowo zmęczona kolejnymi filmami muzycznymi, które coraz częściej omijała szerokim łukiem. Po drugie: kryzys ekonomiczny, choć jeszcze nie w tak zaawansowanej formie jak na przykład w roku 1932, dawał się we znaki, przez co ludzie rzadziej chodzili do kin. A jeśli już na jakiś seans wybrać się zdecydowali, to na pewno nie na kolejne musicale, rewie i operetki. Było ponadto coś niesmacznego w tak bogato zdobionym filmie w chwili, gdy obywatele ledwo wiązali koniec z końcem. Oto gospodarcza depresja tu nie istnieje, a dekada nie jest wcale tak brudna, jak ją malują.
Niemniej jednak, „Król jazzu” wygląda i brzmi znakomicie. To pełne oszałamiających rozwiązań przedstawienie, kręcone niczym film niemy (Whiteman nalegał, by utwory z udziałem jego zespołu zostały nagrane wcześniej, by uzyskać jak najlepszy dźwięk, a potem odtworzone z playbacku na planie zdjęciowym), co pozwoliło na dużo swobodniejsze prowadzenie kamery oraz każdej z setek postaci wypełniających ekran. W obrębie „Króla jazzu”, niczym w „Błękitnej rapsodii”, bez której amerykańska kultura nie byłaby kompletna, łączą się – jak powiada narrator i mistrz ceremonii grany przez Charlesa Irwina – „najbardziej prymitywne i zarazem nowoczesne muzyczne elementy”. To kalejdoskop wrażeń, istny obłęd oraz ucieleśnienie ekstrawagancji i eklektyzmu, a przy okazji ekranowy debiut niejakiego Binga Crosby’ego, występującego tu z The Rhythm Boys (wespół z Alem Rinkerem i Harrym Barrisem), później rozpowszechniającego styl zwany crooningiem („polegający na zmodyfikowanej intonacji jazzowej oraz zmysłowym, rozkołysanym, wydobywanym z głębi gardła frazowaniu, a także artykułowaniu nut glissandem”).
I choć tytułowego jazzu jest tu jak na lekarstwo, obok jednej rzeczy nie sposób przejść obojętnie. Mowa o finałowym numerze „Melting Pot of Music”, który – jak sama nazwa wskazuje – powinien jawić się jako muzyczna reprezentacja tygla narodów, jakim są Stany Zjednoczone. Tymczasem każdy wykonawca jest tu biały i ani słowem nie wspomina się o faktycznych, a więc czarnych korzeniach jazzu. Tańczą tu Niemcy, tańczą Szkoci, ale Afroamerykanów nie ma. W garze gotują się i mieszają gatunki oraz melodie zewsząd, o ile tym zewsząd jest Europa, a nie Afryka czy Głębokie Południe USA.
Król jazzu (1930)
King of Jazz
UNIVERSAL PICTURES ● Reżyseria: John Murray Anderson ● Scenariusz: Charles MacArthur i Harry Ruskin ● Wykonawcy: Paul Whiteman, Laura La Plante, Jeanie Lang, Bing Crosby, Al Rinker, Harry Barris i Charles Irwin.
📅 17 sierpnia 1930 roku ● 105 minut