Cztery dni miłości
W trakcie pierwszego spotkania z Remi Aguilar (Jenna Ortega; znana między innymi z „Następstw” Megan Park z 2021 roku) Barnes Hawthorne (Percy Hynes White) dwukrotnie zaprzecza, jakoby był stalkerem. Abstrahując od tego, że wciela się weń dwudziestotrzyletni aktor oskarżany o liczne napaści seksualne (na tę chwilę żadnych oficjalnych zarzutów nie wniesiono do sądu, a White utrzymuje, że jest niewinny), nie sposób nie zauważyć, iż w jego zachowaniu jest coś niepokojącego. Choć dziewczyna jasno daje mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana romantyczną relacją, on podąża za nią aż do momentu, w którym potrąca ją rowerzysta, przez co ląduje na pogotowiu. Nawet tam Barnes nie daje za wygraną i naciska, prosząc o „tylko jedną randkę”. Remi nie traci rezonu i wyliczywszy szereg argumentów, które i jej wydały się alarmujące („Usiadłeś obok mnie w pociągu, gadałeś do mnie jak nakręcony, zrobiłeś playlistę, a potem namówiłeś na podróż ekspresem”), oznajmia wreszcie chłopakowi, że ten „nie jest człowiekiem, jakiego widziałaby w swoim życiu”. Dopiero wtedy coś do niego dociera.
Popalający trawkę i bumelujący Barnes faktycznie nie jest kimś dla niej. Mieszkająca gdzieś na północy stanu New Jersey nastolatka ma wszystko zapięte na ostatni guzik, łącznie ze swą przyszłością. Remi, prymuska i świeżo upieczona stypendystka Google’a, która sama twierdzi, że wcale nie jest geniuszką, od małego marzy o tym, by pójść w ślady chuchających i dmuchających na nią rodziców (granych przez Marisol Nichols i Adama Rodrigueza). Najpierw chce zostać prawniczką, a nim dobije do czterdziestki – sędzią. Prawdopodobieństwo, że dostanie się na Harvard jest dużo większe niż w przypadku rówieśników (zdaniem szablonowo postrzegającego świat i mającego niewyparzony język Barnesa do niewątpliwych zalet Remi należą jej latynoskie korzenie). Aguilarówna ma świadomość, dokąd zmierza, a na to, co osiągnęła, ciężko pracowała, dlatego nie ma zamiaru ryzykować tego ani dla poważnego związku, ani tym bardziej dla licealnego flirtu.
Tak przynajmniej sądzi pewnego zimowego dnia, w którym się poznają (ona wyrusza do Nowego Jorku, by zwiedzić kampus Uniwersytetu Columbia, on wybiera się na koncert zespołu Talking Heads). Co innego myśli wiosną, gdy trafiają na siebie ponownie w trakcie balu zorganizowanego z okazji zakończenia nauki w szkole średniej. Wówczas Remi, wysłuchawszy uprzednio składanki ułożonej przez Barnesa, daje mu szansę (na wszelki wypadek powtarzając, że nic między nimi nie będzie, ponieważ wkrótce wyjeżdża na studia). Latem są już parą i planują ratować żółwie morskie z Kostaryki, ale sprawy wnet się komplikują. Zanim z drzew zaczną opadać zżółknięte liście, a przed domami pojawią się ozdoby halloweenowe, więź Remi i Barnesa wisi już na włosku.

Tiffany Paulsen ma na koncie scenariusze do takich utworów jak „Nancy Drew i tajemnice Hollywood” (reż. Andrew Fleming, 2007), „Nianie w akcji” (reż. John Schultz, 2016), „Nie zostawiaj mnie” (reż. Jerry Ciccoritti, 2019), „Randki od święta” (reż. John Whitesell, 2020) oraz „Czy to przeznaczenie?” (reż. Marius Balchunas, 2022). Wystarczy obejrzeć któryś z nich (byle nie ten ostatni!), by wiedzieć, czego spodziewać się po pozostałych. Gdy więc Paulsen debiutuje jako reżyserka, to nie wykracza poza zakres problematyki, jaką podejmowała wcześniej. „Zima, wiosna, lato lub jesień” (2024) to zatem kino tak samo szablonowe jak poprzednie jej prace. Nie ma znaczenia, że tym razem to nie ona podpisała się pod skryptem, a Dan Schoffer. Efekt jest identycznie niezadowalający.
Względnie zadowalająca jest za to struktura narracyjna. Tak się bowiem składa, że opowieść o młodych ludziach, których perypetie mogłyby urozmaicić niejedną telenowelę, zbudowana jest w oparciu o pomysł może i nienowy, ale za to w kontekście filmu o nastoletniej miłości – interesujący. Całość rozgrywa się w ciągu czterech dni, lecz nie tyle następujących po sobie, co reprezentujących różne pory roku. Sęk w tym, że metonimiczny charakter anegdoty, w której długie elipsy przyczyniają się do tego, że czas ekranowy jest znacznie krótszy niż czas fabuły, nie sprzyja tej historii. Niewykluczone, że gdyby przekształcić to w miniserial składający się z trwających co najmniej godzinę odcinków, to autorce udałoby się osiągnąć sukces. Kiedy natomiast metraż wynosi zaledwie 97 minut, to nie ma sensu oczekiwać od Paulsen, że da radę wykreować bohaterów z krwi i kości.
Nie dość, że Remi i Barnes to chodzące stereotypy, to jeszcze opozycje pomiędzy nimi są tak czytelne, że trudno przetrwać z nimi mroźną zimę, a co dopiero gorące lato. Oto spotykają się ze sobą panna z dobrego domu oraz buntownik bez powodu i nawiązują znajomość, która ewoluuje w romans nie z tej ziemi (nie z tej ziemi jest tu także portretowany przez reżyserkę Nowy Jork, miasto wprost wyjęte z jakiejś pięknej utopii). Owszem, protagoniści nie są czystymi kartami, co oznacza, że oboje mają jakąś przeszłość, ale i ten aspekt jest zaprojektowany według linijki. Remi i Barnes są uderzająco jednowymiarowi. I choć interpretujący ich Ortega oraz White (a już zwłaszcza ona) dwoją się i troją, by wlać w nich trochę życia, scenariusz Schoffera jest niczym durszlak, przez który przelewają się wszelkie emocje. Im przed kamerą robi się cieplej, tym bardziej banalny staje się film Paulsen (rozdział wakacyjny jest wręcz nie do zniesienia). Gdy wreszcie się ochładza i nadciąga jesień, wcale nie jest lepiej, co najlepiej unaocznia finał rodem z początku XXI wieku, na który składa się wielki romantyczny gest nieprzystający do trzeciej dekady tego milenium.