Pokłosia traumy

Dzień jak co dzień. Vada Cavell, szalenie bystra nastolatka (gra ją Jenna Ortega; trudno więc, by było inaczej), przedstawicielka generacji Z, mozolnie wstaje z łóżka. Jeszcze większym wysiłkiem okazuje się dla niej umycie zębów i włosów. Niedbale przygotowuje kanapki z masłem orzechowym, po czym wsiada do samochodu prowadzonego przez Nicka (Will Ropp), jej najlepszego przyjaciela. Po drodze do szkoły zatrzymują się w Starbucksie. Kupują ulubioną kawę i jadą dalej, pokonując trasę z piosenką na ustach. Już są spóźnieni, ale nie wyglądają na szczególnie przejętych.

Vada zajmuje miejsce w ławce. Zdąży zadać inteligentne pytanie, którego treść zaskakuje samą nauczycielkę, zanim otrzyma wiadomość SOS od siostry. Amelia (Lumi Pollack), bo o niej mowa, dziewczyna nie mniej błyskotliwa, każe do siebie zadzwonić, ponieważ dostała pierwszy okres. Vada wychodzi do toalety. W rozmowie telefonicznej – zbagatelizowawszy wstępnie problem, tak po prostu, dla żartów – pociesza najmłodszą z klanu Cavellów. Po odłożeniu słuchawki i uspokojeniu Amelii wpada w łazience na Mię Reed (znana z wideoklipów Sii Maddie Ziegler), licealną influencerkę i tancerkę będącą jej przeciwieństwem, przynajmniej z zewnątrz. Nie chodzi wcale o to, że jedna z nich jest brunetką, a druga blondynką, a raczej o samo podejście do wyglądu. Mia, zadbana, starannie pomalowana i przemyślnie ubrana, najwyraźniej poświęciła tego ranka dużo więcej czasu niż Vada – która wrzuciła na siebie przypadkową koszulkę z brzegu – by dobrze się zaprezentować, a teraz ponadto poprawia i tak już perfekcyjny makijaż, bo, jak mówi, ma przed sobą sesję zdjęciową.

W trakcie wymiany zdań, krótkiej i dość kurtuazyjnej, na korytarzu rozlegają się strzały. Dziewczyny w popłochu, ale i w pełni profesjonalnie kryją się w kabinie (ta procedura musiała być wcześniej ćwiczona; to w końcu Ameryka). Słyszą, jak ktoś wchodzi do łazienki. Może to zamachowiec. Przerażone wskakują na sedes, byle tylko nie było widać ich nóg. Za wszelką cenę starają się nie wydawać żadnych dźwięków. Tak się składa, że to Quinton (Niles Fitch), ich rówieśnik, który do prowizorycznego schronienia wparowuje zakrwawiony. Właśnie stracił brata – wyznaje przerażony.

Pięć minut spędzone we troje w ubikacji – kadrowane bardzo ciasno, zrealizowane tak, by czas fabularny był równy czasowi ekranowemu – jest niczym wieczność. To przeżycie dosłownie niezapomniane. Zarówno dla bohaterów, jak i – w mniejszym stopniu, rzecz jasna – dla widza. Ale – jak sugeruje tytuł reżyserskiego debiutu Megan Park – w tym przypadku dużo ważniejsze jest to, co dzieje się potem, już po doświadczeniu traumy. „Następstwa” (2021) to bowiem kino skupiające się na konsekwencjach tragedii, a więc również na próbach podejmowanych przez Vadę oraz Mię, a także ich otoczenie, by przepracować niewyobrażalny ból potęgowany przez permanentne poczucie strachu.

Jenna Ortega i Maddie Ziegler w filmie "Następstwa" (reż. Megan Park, 2021)

Dziewczyny, pomimo różnic, zbliżają się do siebie. Najpierw łączą się za pomocą telefonów (któregoś wieczoru kładą się do łóżek i nie wyłączają kamer w urządzeniach), dopiero potem decydują się na spotkanie. Zwierzają się sobie z tego, co je trapi. „Też miałaś wczoraj w nocy jakieś pokręcone koszmary?” – pyta Vada. „Trzeba zasnąć, by je mieć” – odpowiada Mia i żadne dodatkowe słowa nie są już potrzebne. Protagonistki szukają odskoczni w alkoholu, wspólnej zabawie, kiełkującym gdzieś na horyzoncie romansie.

Mają zupełnie inne zaplecze oraz narzędzia pozwalające im przezwyciężyć mentalny uraz. Ojcowie Mii są stale nieobecnymi artystami. Gdy dochodzi do strzelaniny, żaden z nich nie kwapi się, by wrócić do domu z wernisażu w Japonii. Zostawiają córkę samą. Nic więc dziwnego, że jej mechanizm obronny polega na jeszcze dosadniejszym odizolowaniu się od świata. Ta popularna dziewczyna, gwiazda lokalnego liceum, jest słabsza i bardziej poobijana, niż komukolwiek mogłoby przyjść do głowy. Pewność siebie, którą prezentuje w publikowanych w mediach społecznościowych materiałach, jest wyłącznie maską, rozpada się na kawałki (jeden z plakatów promujących film dokonuje zresztą swoistej dekompozycji twarzy głównej bohaterki).

Vada ma nieco więcej szczęścia, przynajmniej teoretycznie. Pochodzi z kochającej rodziny. Matka i ojciec (Julie Bowen oraz John Ortiz) wspierają ją na każdym kroku, czasami nieudolnie, ale zawsze mając za priorytet dobro córki. Posyłają ją na terapię, która wcale nie pomaga. Vada staje się apatyczna. Z każdym dniem odczuwa coraz mniej, a patrząc, że Nick przekuł dramat w działanie poprzez społeczny aktywizm i walkę na rzecz ograniczenia dostępu do broni, ma wrażenie, że zaiste stoi w miejscu. Psycholożce Annie (Shailene Woodley) rozsądnie wyznaje, iż powinna być wdzięczna za to, że cudem uniknęła śmierci, ale nie potrafi wrócić do normalności, śniąc koszmary nawet na jawie i jeżdżąc od pogrzebu do pogrzebu. Obiera ścieżkę, na której stara się chwytać chwilę. Choć nie lubi i nie aprobuje narkotyków, sięga po ekstazy – byle tylko czegoś wreszcie doświadczyć (scena, w której jest na haju, ma wymiar eskapistyczny w kontekście całego filmu, bo to zwyczajnie doskonale zainscenizowana komedia fizyczna). Jakby tego było mało, hormony buzują, a napięcie erotyczne wzrasta.

Park jako kolejna twórczyni obnaża problem związany ze strzelaninami w amerykańskich szkołach. Robi to nie tyle w stylu głośnego „Słonia” (reż. Gus Van Sant, 2003), który przyglądał się przygotowaniom i przebiegowi masakry, a raczej nawiązując do takich tytułów jak „Podejrzana” (reż. Paul F. Ryan, 2002), „Piękny chłopak” (reż. Shawn Ku, 2010), „Musimy porozmawiać o Kevinie” (reż. Lynne Ramsay, 2011) czy niedawne „Odkupienie” (reż. Fran Kranz, 2021). Innymi słowy: skupia się na pokłosiu. I jest przy tym możliwie jak najbardziej powściągliwa. Nie epatuje drastycznymi obrazami – na poziomie wizualnym, poza wspomnianą krwią na koszulce Quintona, ani broń, ani martwe ciała nie są tu pokazywane. Problem – tak czy owak – jest realny, odczuwalny bez przerwy, i przez bohaterów, i przez odbiorcę.

Co znamienne, reżyserka stara się znaleźć w tym wszystkim choćby promień nadziei. Nie koncentruje się zatem wyłącznie na tragedii, ale również na czymś, co można by nazwać prozą życia. To wszak wciąż kino o dojrzewaniu, a zatem o poszukiwaniu siebie. Vada – owszem, zmagając się z ciężarem na barkach – eksploruje swą seksualność, poznaje nieznane jej dotąd używki, burzy, a potem odbudowuje relację z rodziną, i to z każdym z jej członków z osobna, zwłaszcza z gadatliwą siostrą (choć akurat w tym kontekście przełomowa jest scena wyzwalającego i rozdzierającego krzyku, którą dzieli z ojcem).

Gdy w jednym z ujęć w kadrze przez moment powiewa Gwieździsty Sztandar, oskarżycielski ton wprost wylewa się z ekranu. Mijają lata i całe dekady, a w Stanach Zjednoczonych niewiele się zmienia. „Następstwa” powstawały za prezydentury Donalda Trumpa, która stworzyła głębsze i dotkliwsze niż kiedykolwiek podziały w amerykańskim społeczeństwie. Chaos przez nią spowodowany trwa do dzisiaj, a media raz po raz donoszą o kolejnych strzelaninach, nie tylko w szkołach, ale i na ulicach. Filmowcy starają się wypełnić lukę i odpowiedzieć na wołanie ofiar nowymi utworami analizującymi problem, jednocześnie zauważając, że to decydenci i prawodawcy powinni wziąć sprawy w swoje ręce i ochronić młodzież przed przemocą z użyciem broni palnej. Każdy strzał i każda kolejna śmierć to przecież w istocie trauma doświadczana przez szereg osób: od bezpośrednio zagrożonych po ich rodziny, przyjaciół i znajomych. Megan Park, na licznych zbliżeniach, a nawet detalach, pokazuje, że tworzy to bariery często nie do przebicia, o czym świadczy nade wszystko ostatnie, poruszające ujęcie – pytanie o długofalowe skutki tytułowych następstw wciąż pozostaje otwarte.

Recenzja filmu Następstwa (The Fallout); reż. Megan Park; USA 2021; 91 minut