Rachunek sumienia
„Musimy raz na zawsze zamknąć śledztwo w sprawie lotu numer 127” – mówi Vick Wallinger (Laurence Fishburne), przełożony Henry’ego Pelhama (Chris Pine), jednego z najwybitniejszych tajniaków w historii amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, człowieka, który stacjonował w Moskwie, gdy w 2002 roku doszło tam do czeczeńskiego ataku na teatr na Dubrowce. Vick ma na myśli inny akt terroru (tym razem fikcyjny). Dokonali go w 2012 roku dżihadyści. Grupa radykałów porwała wtedy samolot z ponad setką osób na pokładzie. Każdy z zakładników został zabity. Zamachowcy popełnili zbiorowe samobójstwo. Od tych wydarzeń mija właśnie osiem lat. Wszystkim wydawało się, że sprawa jest już zamknięta, ale oto nowe okoliczności, które dopiero co wyszły na jaw, każą przypuszczać, że wiedeńska placówka CIA, stanowiąca wówczas centrum operacyjne, była sabotowana od wewnątrz. Zadaniem, jakie dostaje Henry, jest zatem zidentyfikowanie kreta i uczynienie „tego, co konieczne” (to eufemistyczne wyrażenie oznacza oczywiście likwidację obiektu). W tym celu mężczyzna postanawia skonfrontować się z tymi, z którymi niegdyś pracował i dzielił życie w stolicy Austrii. Mowa o emerytowanych już agentach: mieszkającym w Londynie Billu Comptonie (Jonathan Pryce) oraz egzystującej z dala od zgiełku – z mężem i dwojgiem dzieci w kalifornijskim miasteczku Carmel-by-the-Sea – Celii Harrison (Thandiwe Newton).
Sprawa jest o tyle skomplikowana, że gdy miejsce miał feralny epizod, Henry i Celia byli kochankami. Łączyło ich, zdaje się, coś więcej niż łóżko. Teraz, po niemal dekadzie rozłąki, spotykają się ponownie. Nie chodzi więc tylko o przesłuchanie i odkrycie prawdy, ale również o przepracowanie ich związku. Siedząc w eleganckiej restauracji z widokiem na Pacyfik, delektując się winem wyrosłym z tej rajskiej ziemi i kosztując dań przygotowanych z najwyższą starannością przez doskonałego szefa kuchni (wszak dla kogoś z nich może to być ostatnia wieczerza), rozmawiają o przeszłości. Henry zadaje pytania nie tylko o to, w jaki sposób Celia oraz pozostali członkowie wiedeńskiego biura próbowali zapobiec eskalacji napięcia oraz niepotrzebnym ofiarom, ale i o to, dlaczego ich relacja potoczyła się tak, jak się ostatecznie potoczyła.
Film „Wszystkie stare noże” (2022) w reżyserii Duńczyka Janusa Metza, autora między innymi pełnej energii – bo skupionej na tenisowym pojedynku – biografii sportowej pod tytułem „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” (2017), oparty na wydanej w 2015 roku powieści Olena Steinhauera (tu także w roli scenarzysty), to w istocie romantyczny thriller szpiegowski, który – co tu dużo mówić – upada pod ciężarem konwencji zogniskowanej na szkatułkowo rozpisanych retrospekcjach. O ile jeszcze reminiscencje z momentu samego kryzysu wypadają stosunkowo udanie i przekonująco, bo pokazują przecież to, o co toczy się teraz gra, o tyle już przywoływanie zdarzeń odleglejszych mija się z celem i przyczynia się do dramaturgicznej retardacji. Samo spowolnienie przebiegu akcji nie jest niczym złym – w końcu łatwo można wyobrazić sobie sytuację, w której kamera ani na chwilę nie opuszcza rzeczonej knajpy, pozwalając bohaterom na swobodną wymianę myśli, a tym samym generując atmosferę rzadko panującą w kinie spod tego gatunku – ale im więcej linii narracyjnych, tym bardziej rozdrobniona wydaje się cała opowieść. Być może bez cofania się do 2012 roku (i dalej) materiału wystarczyłoby tu co najwyżej na krótkometrażówkę.
Metz jest wyraźnie w większym stopniu zainteresowany dynamiką pomiędzy swoimi bohaterami. Gdyby więc tylko zainwestować nieco więcej ekranowego czasu i scenariopisarskich sił witalnych w restauracyjny dialog, „Wszystkie stare noże” mogłoby się okazać udaną rozgrywką, w której za kort robiłby bogato zastawiony stół. Da się wyczuć, że bardziej reżyserowi frajdę sprawia odbijanie symbolicznej piłki niż mechanizmy, jakimi rządzi się thriller szpiegowski. W tej niekonsekwencji tkwi kolejny problem filmu, bezpośrednio sprzężony z impasem wywołanym przez nadmiar retrospekcji. Zamiast przyglądać się psychice postaci i tworząc studium w iście teatralnym stylu (w dobrym tego słowa znaczeniu), Metz – chcąc pozostać wierny literze oryginału oraz starając się najpewniej sprostać wykładni producentów – uruchamia motywy charakterystyczne dla konwencji, do minimum ograniczając jednak sceny czy sekwencje stricte sensacyjne.
Łącząc romans i politykę w jednej historii, ale nieodpowiednio wymierzając proporcje, Metzowi nie udaje się na długo przykuć uwagi widza, tym bardziej, że jego film jest przeznaczony do bezpośredniego oglądania w warunkach domowych. „Żaden żar nie utrzyma się bez tlenu przez tak długi czas” – mówi Henry, udzielając odpowiedzi na pytanie o to, czy stara miłość rzeczywiście nie rdzewieje. To zdanie można odnieść do całego utworu.