Wodzirej
Urodzony w 1997 roku – a więc zaledwie dwudziestopięcioletni (!) – Cooper Raiff ma na koncie tylko dwa filmy, a już zdążył zostać porównany przez anglosaską krytykę do Richarda Linklatera (rocznik 1960). To zestawienie wydaje się niebezpodstawne, zwłaszcza że obaj panowie zainteresowani są szeroko pojętym doświadczeniem dorastania, co bodaj najdoskonalej ten drugi wyraził w imponującym skądinąd „Boyhood” (2014). „Taniec młodości” (2022) Raiffa również jest próbą drążenia tego tematu, i to ze wszech miar udaną. Choć reprezentują odrębne pokolenia – ten młodszy należy do generacji Z, ten starszy jest zaś przedstawicielem formacji X – ich twórczość wydaje się szalenie uniwersalna, przez co może dotrzeć do widowni w różnym wieku.
Raiff zadebiutował tytułem „Pierwszy rok” (2020). Jego realizację umożliwił mu sam Jay Duplass. Aktor i współwłaściciel – wraz z bratem Markiem – niezależnie działającej wytwórni, otrzymawszy od Raiffa (w prywatnej wiadomości na Twitterze, a jakże!) dostęp do dopiero co nakręconej przezeń średniometrażówki, był na tyle zaintrygowany materiałem, że zachęcił chłopaka do przekształcenia go w pełnospektaklowe dzieło. Tak też się stało. Raiff je wyprodukował, napisał, wyreżyserował, pomagał przy montażu, a ponadto wcielił się w główną rolę (cóż, autor co się zowie!), czyli uczelnianego pierwszaka próbującego zaaklimatyzować się na uniwerku. Premiera „Pierwszego roku” odbyła się na teksańskim SXSW, gdzie uhonorowano go nagrodą dla najlepszego filmu fabularnego. Trzeba przyznać, że to całkiem niezły start. Porównania z Linklaterem – związanym notabene ze wspomnianą imprezą – chyba faktycznie są uzasadnione. Oglądając tymczasem „Taniec młodości”, który trafił do konkursu głównego festiwalu Sundance, zgarniając ostatecznie laur przyznawany przez publiczność, nie sposób nie odnieść wrażenia, że Raiff składa nim hołd – być może nieświadomie – innemu mistrzowi kina, twarzy jeszcze wcześniejszego pokolenia. Czyż bowiem najświeższy utwór będącego dopiero na początku drogi reżysera nie przypomina poniekąd „Absolwenta” (1967), arcydzieła Mike’a Nicholsa?
Andrew (w tej roli, rzecz jasna, Raiff), dwudziestodwulatek, który dopiero co opuścił mury nowoorleańskiego Uniwersytetu Tulane’a, wraca do rodzinnego Livingston w stanie New Jersey, gdzie wprowadza się do domu cierpiącej na chorobę dwubiegunową matki (Leslie Mann) i ojczyma (Brad Garrett). Jako że nikt pewnie nie spodziewał się tej swoistej reemigracji, nie ma dla niego osobnego pomieszczenia – ląduje zatem na podłodze w pokoju młodszego brata Davida (Evan Assante). Podejmuje pracę w barze szybkiej obsługi o mało apetycznej nazwie Mięsne Paluszki, by zarobić pieniądze umożliwiające mu wyjazd do Barcelony, w której na wymianie studenckiej przebywa jego dziewczyna Maya (Amara Pedroso Saquel). Problem w tym, iż z jej mediów społecznościowych wyraźnie wynika, że w Hiszpanii znalazła sobie kogoś innego, z czym Andrew nie potrafi się pogodzić.
Szukając dodatkowego dochodu, zatrudnia się jako wodzirej na lokalnych bat i bar micwach (Żydzi stanowią prawie połowę populacji niewielkiego Livingston), podczas których namawia niezdarnych nastolatków oraz ich lekko już podchmielonych rodziców do wyjścia na parkiet. Jest w tym tak dobry, że ustawia się doń kolejka chętnych (w chałupniczo zrealizowanym spocie reklamowym nazywa się „Majstrem pląsów”). Zadanie to wykonuje zresztą niesłychanie naturalnie, nie zmuszając się przesadnie do rozkręcania zabawy (w przeciwieństwie do serwowania niezdrowego żarcia w knajpie, której nie znosi). Na jednej z takich imprez poznaje Domino (Dakota Johnson), wyjątkowo młodą – zwłaszcza na tle pozostałych kobiet – matkę Loli (Vanessa Burghardt), dziewczyny rozwijającej się w spektrum. Andrew zbliża się do Domino. Pal licho fakt, że ta ma narzeczonego – Joseph (Raúl Castillo), bo o nim mowa, i tak większość tygodnia spędza w delegacji w oddalonym o dwanaście godzin jazdy samochodem Chicago.
Napisany i zinterpretowany przez Raiffa bohater jawi się w „Tańcu młodości” jako dorosły, który wciąż nie przestał być dzieckiem. Nie ma w tym bynajmniej nic złego, bo mężczyzny takiego jak on ze świecą szukać. W pierwszej rozmowie z Domino Andrew wyznaje, iż czasami wydaje mu się, że sam jest autystykiem. Momentami rzeczywiście zachowuje się atypowo, ale może to po prostu zasługa jego wielkiego serca, które zawsze ma na dłoni, nie kalkulując i nie oczekując niczego w zamian. Tak oto z łatwością oczarowuje zarówno Domino, jak i jej córkę. Już samo to, że udaje mu się wyciągnąć Lolę na parkiet, wzrusza jej rodzicielkę bez reszty. Andrew zaprzyjaźnia się z dziewczyną, a ich relacja rozwija się – znowu – naturalnie. Młodzieniec staje się dla niej zarówno obrońcą przed złośliwymi nastolatkami, którzy nie rozumieją autyzmu, jak i opiekunem (pod nieobecność matki i Josepha). Pomiędzy nim a Domino z kolei autentycznie iskrzy. Czy to jest miłość czy raczej wyobrażenie o niej?
Już w sekwencji otwierającej Andrew daje się poznać jako osoba łatwo lokująca uczucia, ale zarazem niepotrafiąca odróżnić tych najgłębszych od tych mniej poważnych. Wtedy jednak ma zaledwie dwanaście lat. Po imprezie – podobnej do tych, które po dekadzie sam zaczyna prowadzić – podchodzi do wodzirejki (Kelly O’Sullivan; znana z recenzowanej tu „Świętej Frances” Alexa Thompsona z 2019 roku) i mówi jej, iż darzy ją miłością. Jest zresztą w pełni przekonany, że kobieta – dobre trzy razy starsza – odwzajemnia to, co on czuje. Ona zaś odrzuca jego starania, najdelikatniej jak potrafi, łamiąc mu serce. „Nie można postanowić, że się kogoś kocha i wszystko będzie super” – słyszy dziesięć lat później od Domino. „Właśnie, że można” – kontruje. „Nie, nawet jeszcze nie wiesz, kim jesteś. Oddanie komuś siebie jest zaś przerażającym, niebezpiecznym i kłopotliwym doświadczeniem” – stwierdza stanowczo, choć ze smutkiem w oczach bohaterka. Andrew nie potrafi tego pojąć. Odzywa się w nim dziecko – to samo, którym był w przywołanym prologu, a zatem wierzące w świat prosty, uporządkowany, niemal czarno-biały (nie zmienia tego również wizja rzeczywistości oparta na idei nie jednej, a wielu – dziesiątek, setek, tysięcy – pokrewnych dusz).
Domino i Andrew są zagubieni lub – jak to określa ona – zaplątani. Sąsiadki nazywają ją wariatką, sondując ją nieustannie. Urodziła wszak w tak młodym wieku, że łatwo staje się tematem plotek. To, że wcześnie została matką, oznacza zarazem, że nie zdążyła się jeszcze wyszumieć. Inicjując flirt z protagonistą, niekoniecznie wie, co robi. Daje się porwać chwili. Nie ma pojęcia, czy zaiste chce wyjść za Josepha. Może to tylko mechanizm obronny? Andrew jest zaś przyzwoitym facetem. Gdy z nerwów kopie czyjś trawnik, niemal natychmiast naprawia szkodę, wiedząc, że nie przystoi się tak nagannie zachowywać. Sprawia, że ludzie czują się przy nim swobodnie: od Davida, stając się dlań ekspertem w relacjach damsko-męskich, przez Domino i Lolę (ta ostatnia pozwala mu się podrapać po plecach, choć na początku znajomości zarzekała się, że tylko matka może ją tam dotykać), aż po Macy (Odeya Rush), koleżankę ze szkolnej ławy, z którą uprawia seks bez zobowiązań, nawet nie orientując się, iż to właśnie z nią mógłby stworzyć związek. Zawsze szczery, w uroczy wręcz sposób naiwny, ale zarazem zaplątany właśnie w swej dziecięcości, którą zagłusza, nadużywając alkoholu.
Raiff, pomimo młodego wieku, doskonale rozumie swoich bohaterów, realizując kino – paradoksalnie – bardzo dojrzałe, choć skupione na osobach, które utknęły gdzieś na drodze do samopoznania i dorosłości, a zarazem postępujące i rozmawiające ze sobą tak, jakby z niejednego pieca jadły już chleb. Jest w „Tańcu młodości” coś ekscytującego, coś, co przywodzi na myśl innego reżysera opowiadającego o wchodzeniu w symboliczną pełnoletniość i radzeniu sobie z nią, a mianowicie Joachima Triera, autora „Oslo, 31 sierpnia” (2011) oraz „Najgorszego człowieka na świecie” (2021). Zdaje się, że chodzi o autentyzm oraz niewyrachowaną subtelność, a także energię i swobodę w kreśleniu historii. Domino i Andrew ciągną do siebie w enigmatyczny sposób. Tak samo magnetycznie działa obraz Raiffa, jedna z najciekawszych pozycji 2022 roku.