Narodziny przyjaźni

„Mam 34 lata, jestem bezrobotny, spłukany i samotny, a poza tym brzydzę się sobą” – definiuje samego siebie jakiś facet poznany na domówce przez Bridget (Kelly O’Sullivan), a ona już wie, że ten opis dotyczy także jej (no, z tą różnicą, że kobieta może się pochwalić posadą kelnerki). Gdy podczas innej rozmowy bohaterka mówi o swoim bracie, używa następujących słów: „Ma pracę, dom i jest bardzo odpowiedzialną osobą; nie mamy ze sobą nic wspólnego”.

Bridget tkwi w przekonaniu, że życie ją omija. Odpowiedzi na pytanie, co z nim zrobić, szuka w sieci. Bezskutecznie. W mediach społecznościowych trafia na wpisy koleżanek z przeszłości, które teraz są matkami dokumentującymi i relacjonującymi każdy krok swoich maluchów, zamieszkującymi ponadto bogate dzielnice, w których przestępczość jest na bardzo niskim poziomie. Mogła być kolejną Sylvią Plath, i to wcale nie dlatego, że – jak twierdzi – cierpi na chroniczną depresję. Ma talent, studiowała nawet – co prawda tylko przez rok, a więc ponoć się nie liczy – na Uniwersytecie Northwestern. W przeciwieństwie do swojej popularnej imienniczki, czyli Bridget Jones, nie poszukuje obsesyjnie ani miłości, ani tym bardziej zawodowego sukcesu.

Gdy zostaje zatrudniona w charakterze niani, odkrywa, że jest w ciąży z Jace’em (Max Lipchitz), nieco młodszym od niej, bardzo miłym i przyzwoitym chłopakiem, choć niekoniecznie tym jedynym (inna sprawa, że pragmatyczna bohaterka raczej nie ocenia ich związku w takich kategoriach). Podejmuje spokojną i racjonalną decyzję – chce usunąć dziecko. Jak postanawia, tak też robi; poddaje się zabiegowi aborcji bez wyrzutów sumienia (sam ten akt filmowany jest zresztą w jasnej, optymistycznej tonacji, dalece odmiennej od szpitalnych zieleni z filmu „Nigdy, rzadko, czasem, zawsze” z 2020 roku w reżyserii Elizy Hittman, co bynajmniej nie stanowi zarzutu). Bridget żyje dalej, jak gdyby nigdy nic, coraz bardziej zbliżając się do tytułowej Franny (fenomenalna Ramona Edith Williams), niezwykle bystrej i inteligentnej sześciolatki, córki zamożnej pary lesbijek: Mai (Charin Alvarez) oraz Annie (Lily Mojekwu). Jakby tego było mało, jedna z matek jest osobą skrajnie wierzącą – co zatem powie, gdy dowie się, że opiekunka jej dziecka postąpiła tak, a nie inaczej?

Kelly O’Sullivan i Ramona Edith Williams w filmie "Święta Frances" (reż. Alex Thompson, 2019)

„Święta Frances” (2019) to bezkompromisowe kino zrealizowane przez Alexa Thompsona – prywatnie partnera odtwórczyni głównej roli, a zarazem scenarzystki – w którym przypadkowa ciąża staje się pretekstem do opowiedzenia nietypowej historii o kryzysie wieku, intymności i relacjach pomiędzy ludźmi. To także manifest niezależności i samostanowienia, czasami kpiąco, czasami zaś delikatnie rozprawiający się z wszelkimi tematami tabu: nie tylko ze wspomnianą już aborcją, ale również z kwestiami dotyczącymi menstruacji, antykoncepcji oraz depresji poporodowej. Reżyser, prezentując losy kobiet wyzwolonych i liberalnych, balansuje na granicy, angażując w anegdotę sporo innych wątków polaryzujących współczesne amerykańskie społeczeństwo. I nie chodzi tu jedynie o wojnę kulturową pomiędzy dwoma ruchami: tym opowiadającym się za prawem do życia i tym, które wierzy w wolność wyboru. Mowa też o innych palących sprawach, będących często punktem spornym dla grup stojących po różnych stronach barykady. Przed domem, w którym pracuje Bridget, znajduje się tabliczka z napisem „Black Lives Matter” (jedna z matek jest czarna, podobnie zresztą jak ich córka). Gdy Frances pyta, czym jest patriarchat (co samo w sobie jest już zabawne), niania odpowiada, że to system opierający się na mężczyznach trzymających władzę i kobietach, które muszą ich słuchać. „To tak, jak na moich zajęciach nauki gry na gitarze” – kwituje dziewczynka.

Film Thompsona zasadza się na paradoksie: kobieta niegotowa na rodzicielstwo zaczyna opiekować się, nie mając żadnego doświadczenia, cudzą pociechą. „Musisz lubić dzieci” – mówi Jace, gdy Bridget wybiera się na rozmowę rekrutacyjną. „Nie znoszę ich” – odpowiada bohaterka, która jest antynatalistką, wyznającą pogląd, że sprowadzanie kolejnych istot na świat zagrożony katastrofą klimatyczną, strzelaninami w szkołach i wojną nuklearną należy do czynów niemoralnych. Być może z tego właśnie powodu nie czuje się źle z tym, co zrobiła. Jeśli dotyka ją wstyd, to spowodowany raczej czysto fizycznymi aspektami aborcji, a więc choćby nadmiernym krwawieniem wprawiającym w zakłopotanie. „Święta Frances” uczciwie opowiada o następstwach jej decyzji, także mentalnych, mimo iż przez większą część akcji Bridget nie dopuszcza do siebie żadnych emocji (to Jace bardziej przeżywa sytuację, zapisując w dzienniku, a następnie czytając na głos to, co mu leży na sercu). I choć to komedia aborcyjna, śmiało poczynająca sobie z poruszanym zagadnieniem, wywodząca się z tego samego nurtu, co „Półsłodki ciężar” (reż. Gillian Robespierre, 2014) czy „Test na przyjaźń” (reż. Rachel Lee Goldenberg, 2020), ani nie traktuje tematu banalnie czy po macoszemu, ani nie śmieje się z tych trudnych zagadnień i ich konsekwencji.

To żywa i wciągająca emocjonalnie opowieść, co jest zasługą nie tylko znakomicie odnajdującej się w żartobliwej konwencji obsady, ale także bezbłędnie rozpisanych dialogów i sytuacji (O’Sullivan ma zarówno dobre ucho, jak i zmysł obserwacyjny). W połączeniu ze scenografią, w której tampony, podpaski i poplamiona bielizna stanowią element dekoracji na równi z ekspresem do kawy, kubkami czy talerzami, daje to efekt szalenie świeży. Ucząc się cierpliwości i troski, bohaterka – niczym w kinie drogi – doświadcza przemiany, swoistej ekspiacji, co wyrażone zostaje przez nie tyle sarkastyczną, co pełną ciepła i dobra scenę spowiedzi, w której rozgrzeszenia udziela tytułowa święta Frances. Jeden z najciekawszych filmów ostatnich lat!

Recenzja filmu Święta Frances (Saint Frances); reż. Alex Thompson; USA 2019; 106 minut