Powiedzmy sobie wszystko albo duchy naszych byłych

Peter Hutchings, reżyser „Buntu wyrzutków” (2017), „Kiedy się pojawiłaś” (2018) oraz recenzowanych tu „Wrednych igraszek” (2021), czyli całkiem zgrabnego neo-screwballa, w którym przesłanka do nienawiści napędzającej protagonistów – a właśnie ta emocja stanowi punkt wyjścia do anegdoty – jest dość licha, finał mało progresywny, ale za to przekomarzanie się bohaterów w miarę urocze, powraca z nowym filmem. I – by rzec oględnie – nie jest to dobra wiadomość dla, nomen omen, miłośników komedii romantycznych. Nie chodzi wcale o to, że całość przesiąknięta jest dramatycznym pasmem nieszczęść, bo i takie sytuacje w historii gatunku już się zdarzały, lecz o to, że „Tak się poznaliśmy” (2023) jest sztuczne, doszczętnie wyprane z uczuć i chemii pomiędzy odtwórcami głównych ról, mało zabawne, a także – żeby niepotrzebnie nie owijać w bawełnę – po prostu nudne.

Zaczyna się, jak wiele tego typu opowieści, na weselu. Nie jest to byle jakie pierwsze spotkanie bohaterów. Otóż Jane (Lucy Hale; znana ze wspomnianych „Wrednych igraszek”), niezależna dziennikarka, która zbiera materiał na temat zabójstw w The Hamptons na Long Island (uwaga, dla „Vanity Fair”!), oraz Will (Nat Wolff), funkcjonujący niczym pączek w maśle gdzieś w Nowym Jorku fotograf, równie, rzecz jasna, suwerenny w swym fachu, wpadają na siebie i, nie strzępiąc zbytnio języka (na to przyjdzie jeszcze czas), lądują w garderobie, by uprawiać w niej seks. Coś jednak idzie nie po ich myśli. Wprawdzie ona chce kontynuować, lecz on woli pogadać. „Mieliśmy się pieprzyć, ale gość chyba zmienił zdanie” – mówi do kogoś dziewczyna, wychodząc z pomieszczenia (to, warto dodać, kino bardzo wulgarne).

Nie chcąc, by Jane siadała za kółkiem pod wpływem alkoholu (bo oczywiście co nieco już wypiła), Will proponuje jej podwózkę. Dokąd? Trudno stwierdzić. Ważne, że razem. Tak oto nadarza się okazja, by zamienić ze sobą kilka – lub kilka tysięcy – słów. Jane, zimna i niechętna do rozmowy, daje się przekonać i zaczyna słuchać. Will opowiada o swoich byłych partnerkach, a zwłaszcza o Eve (Genevieve Angelson) i Audrey (Britne Oldford), z którymi mu nie wyszło. Interlokutorka nie pozostaje mu dłużna i dzieli się swoją przeszłością, zwracając uwagę na związki z takimi facetami jak choćby Elton (Alexander Hodge) czy Wallace (John Gallagher Jr.), będącym skądinąd jej profesorem, u boku których jej też nie udało się zagrzać miejsca na dłużej. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie czai się zapewne między wierszami lub, jak śpiewał Bob Dylan, unosi ją wiatr (akcja utworu rozgrywa się wszak nad oceanem, gdzie hula gwałtownie).

Jane i Will konwersują to tu, to tam, a ich dialog, rozłożony na caluteńką dobę, która – według hasła promocyjnego umieszczonego na plakacie – „może zmienić życie”, jest chłodny niczym wody okalającego ich Atlantyku. Filozofują, ale głębi w ich przekazie nie ma. Po drodze zakochują się w sobie, przynajmniej na papierze (Keith Bunin oparła scenariusz tego marnej jakości dzieła na powieści epistolarnej autorstwa Julianny Baggott i Steve’a Almonda) – potrzeba bowiem sporo dobrej woli, by dostrzec tę miłość. Skoro wcześniej nie wyszło im z tyloma osobami, to wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że są dla siebie stworzeni. Czyżby?

Trwa to ponad półtorej godziny i nie przynosi żadnej satysfakcji. Hutchings, mając do dyspozycji marnej jakości skrypt, nie wysila się zbytnio, przez co i na poziomie wizualnym „Tak się poznaliśmy” wygląda wprost okropnie. W scenach grupowych statyści wręcz dają znać odbiorcy, że to tylko plan filmowy. Jak już podrabiać Richarda Linklatera, to należałoby to robić z głową. Albo z sercem.

Recenzja filmu Tak się poznaliśmy (Which Brings Me to You); reż. Peter Hutchings; USA 2023; 98 minut