Od wrogości do miłości

Kiedy na plakacie promującym kinowy romans pojawia się hasło „Miłość to wojna”, a całość reklamują slogany „Oto mężczyzna, którego ona kocha nienawidzić” (w amerykańskiej kampanii) oraz „Wrogowie od pierwszego wejrzenia” (w polskiej wersji), odniesienia do postrzelonych komedii prosto z lat trzydziestych i czterdziestych wydają się niewątpliwe. Kilka tytułów z brzegu, by udowodnić tę tezę: „Ich noce” (1934) Franka Capry – żelazny klasyk, od którego warto zacząć przygodę ze screwballami – „Naga prawda” (1937) Leo McCareya, „Szczęśliwie się skończyło” (1937) Williama A. Wellmana, no i oczywiście „Drapieżne maleństwo” (1938) Howarda Hawksa oraz „Lady Eve” (1941) Prestona Sturgesa. Każdy z nich za punkt wyjścia bierze którąś z przytoczonych idei. Gdy natomiast okazuje się, że główni bohaterowie – dziewczyna i chłopak – pracują w tej samej firmie, i to biurko w biurko, kłaniają się kolejne komedie złotej ery Hollywood, a mianowicie „Sześć lat miłości” (1935) Gregory’ego La Cavy, „Take a Letter, Darling” (1942) Mitchella Leisena oraz, rzecz jasna, „Dziewczyna Piętaszek” (1940) wspomnianego już Hawksa, jednego z mistrzów konwencji.

Można zatem przyjąć, że „Wredne igraszki” (2021) Petera Hutchingsa, reżysera między innymi „Buntu wyrzutków” (2017) i „Kiedy się pojawiłaś” (2018), to coś w rodzaju neo-screwball comedy. Rzecz w tym, że to określenie raczej pejoratywne, gdyż filmy powstające pod tym szyldem rzadko należą do wartościowych. Zwykle eksperymenty tego typu – czego przykładem są choćby „Sztuka zrywania” (2006) Peytona Reeda czy „Sekstaśma” (2014) Jake’a Kasdana – nie wychodzą, głównie dlatego że jako szalone komedie romantyczne dostosowane do współczesności kwestie cielesne ujmują aż nadto dosadnie, zamiast inwestować więcej energii w erotyczne aluzje (cóż, Kodeks Haysa już nie funkcjonuje, więc któż by się przejmował). Oparty tymczasem na podstawie robiącej furorę w mediach społecznościowych książki z 2016 roku autorstwa Sally Thorne (wydanej również w Polsce, dwa lata po anglojęzycznej premierze) wypada na tym tle względnie udanie.

Dwie nowojorskie spółki wydawnicze łączą się, co sprawia, że Lucy Hutton (urocza Lucy Hale) oraz Joshua Templeman (znany z „Niedosytu” Carla Mirabelli-Davisa z 2019 roku Austin Stowell, gdzie wcielił się w dość podobną rolę człowieka zapiętego na ostatni guzik) siadają naprzeciwko siebie, by zarazem współpracować i konkurować na bliźniaczych posadach (są asystentami swoich prezesów). Dla niej, jak na zatrudnioną wcześniej w niewielkiej firmie o artystycznych aspiracjach przystało, literatura ma wartość nadrzędną (jest zresztą czytelniczką przez duże C). On natomiast wydaje się ignorantem, dla którego – jego zapleczem jest wszak gigantyczna korporacja książkowa – znaczenie mają przede wszystkim słupki w arkuszu kalkulacyjnym.

Jeśli zatem Lucy prywatnie kolekcjonuje figurki Smerfów i jawi się niczym optymistycznie nastawiona do życia oraz otoczenia Smerfetka, to Josh jest w tej opowieści Marudą (ale i poniekąd Ważniakiem, a może nawet Osiłkiem). Tych dwoje nie pała do siebie sympatią, zaś sytuację komplikuje dodatkowo ogłoszony przez ich szefostwo – wysublimowana Helen (Sakina Jaffrey) oraz seksistowski Bexley (Corbin Bernsen) – konkurs na nowe stanowisko menadżerskie. Lucy i Josh stają do walki o awans, choć według zasady, że kto się czubi, ten się lubi.

Austin Stowell i Lucy Hale w filmie "Wredne igraszki" (reż. Peter Hutchings, 2021)

„Wredne igraszki” opierają się na dość lichej przesłance. Oto, dlaczego Lucy nienawidzi Josha (bohaterka używa tego słowa bez cienia przesady, zastrzegając jednocześnie, że blisko temu doznaniu do miłości): nigdy się nie uśmiecha; jest mężczyzną pedantycznym i kontrolującym wszystko dookoła; nosi koszule w określonym i niezmiennym porządku, co oznacza tyle mniej więcej, że jeśli w środę ubrany jest na biało, to w kolejnym tygodniu również przyjdzie do pracy ubrany na biało (a potem znowu, i tak w kółko); zwolnił jej przyjaciół po tym, jak doszło do fuzji. Trzeba przyznać, że to raczej marne powody, by darzyć kogoś tak silnie negatywnym uczuciem. Josh wcale nie jest bardziej wyrafinowany – nie znosi koleżanki na przykład za jej bałaganiarstwo. To prowadzi do zażartej batalii. W jaki sposób przypuścić atak na wroga? Hutchings i jego scenarzystka – Christina Mengert – przekonują, że kobieta może włożyć na siebie kusą sukienkę i wysokie szpilki, a mężczyzna na pewno wyląduje na deskach. Nie dość, że bohaterka traktowana jest w tak, a nie inaczej, to jeszcze na każdym kroku faceci ją ośmieszają, zaś jej cechą charakterystyczną jest niezdarność. W chwili największej słabości – mowa o chorobie objawiającej się gorączką – choćby i panna Hutton zapierała się rękami i nogami, ostatecznie i tak okazuje się, iż potrzebuje męskiego towarzystwa, by wyjść cało i zdrowo z opałów (no i z posprzątanym na błysk mieszkaniem).

We „Wrednych igraszkach” toczy się kilka wojen naraz: pomiędzy płciami, pomiędzy sztuką a biznesem (znamienne i zauważalne od pierwszej sceny jest to, że bohaterowie pracują na komputerach innych marek, mimo że dzielą jedno biuro), nawet pomiędzy klasami (ona pochodzi z rodziny uprawiającej truskawki gdzieś w stanie Vermont; on natomiast jest potomkiem bogatych lekarzy). Dzieje się tu dużo, może wręcz za dużo. Tym zaś, co sprawia, że film Hutchingsa jest w miarę znośny, są przekomarzania protagonistów. Od samego początku wiadomo, że to historia spod gatunku „od wrogości do miłości”. Gdy więc Lucy i Josh walczą na słowa – może nie najzgrabniej napisane przez scenarzystkę – buzuje także w ich wnętrzach. Rośnie napięcie seksualne. I o ile zwykle w przypadku neo-screwballi to raczej wada, to tutaj – zdaje się, że dzięki nieźle dopasowanemu duetowi aktorskiemu, który nie udaje, że ma do zagrania coś poważnego – zamienia się to w odbiorczą przyjemność.

„Wredne igraszki” nie stanowią wyjątku na mapie współczesnych komedii romantycznych – zwłaszcza że finałowy wielki gest obnaża mizerność bohaterki oraz osłabia skądinąd i tak już wątły przekaz feministyczny – ale to i tak miła niespodzianka, nawet jeśli do bólu przewidywalna. Zawsze dobrze obejrzeć film korespondujący z jedną z najbardziej popularnych, a zarazem trudno definiowalnych konwencji dawnego Hollywood. Wstydu nie ma, ale w XXI wieku można już oczekiwać od twórców bardziej progresywnego podejścia do rzeczywistości.

Recenzja filmu Wredne igraszki (The Hating Game); reż. Peter Hutchings; USA 2021; 102 minuty