Bogu miły

Mający czterdziestkę na karku Nathan Silver, jeden z filarów współczesnego kina niezależnego w Ameryce oraz twórca takich filmów jak „Czas niepewności” (2014) czy „Mistyfikator” (2018), powraca z nowym przedsięwzięciem, które – zarówno z uwagi na dość znaną obsadę, jak i przychylność zachodniej krytyki – ma szansę przynieść reżyserowi rozpoznawalność wykraczającą poza wąskie grono miłośników jego trwającej dokładnie piętnaście lat kariery. „Pomiędzy świątyniami” (2024) – w USA dystrybuowane znacznie szerzej niż wcześniejsze utwory Silvera – to komediodramat, u podstaw którego leży specyficznie żydowski humor (wyrastający skądinąd z korzeni i tożsamości autora), obraz tyleż interesujący (przynajmniej na pierwszy rzut oka), co nierówny.

Ben Gottlieb (Jason Schwartzman) jest kantorem w synagodze w niewielkim miasteczku leżącym gdzieś na północy stanu Nowy Jork (położenie geograficzne, choć mało precyzyjne, jest tu o tyle istotne, że to właśnie jego dotyczy bodaj najciekawszy żart w scenariuszu Silvera i C. Masona Wellsa). Sęk w tym, że – o, ironio! – nie może śpiewać. Niemoc nie wynika bynajmniej z tego, że stracił głos. Co to to nie. Ben ma blokadę, której źródeł należy upatrywać w śmierci jego żony, uzależnionej od alkoholu powieściopisarki. Tak się natomiast składa, że to, iż nie daje rady prowadzić nabożeństw, to niejedyny problem, jaki mu doskwiera. Otóż Gottlieb odczuwa ponadto kryzys wiary.

Nieprzepracowana tragedia, jakiej doświadczył, uczyniła zeń wrak człowieka. Będąc wdowcem od roku, mężczyzna zaniedbał się jak diabli. Nie chce mu się już żyć. Gdy więc tylko nadarza się okazja, Ben – w talicie na ramionach i jarmułce na głowie – kładzie się na środku drogi, licząc na to, że przejedzie go ciężarówka. Nic z tego. Kierowca go nie zabija, a podwozi do najbliższego baru. Tam chazan wpada na Carlę O’Connor (Carol Kane), swą szkolną nauczycielkę muzyki. Przypadkowe spotkanie wywraca egzystencję Gottlieba do góry nogami.

Mimo że kobieta dawno skończyła dwanaście lat, chce mieć na starość bat micwę. W tym celu zgłasza się do Bena, licząc na to, że ten pomoże jej w przygotowaniach do uroczystości. Gottlieb oponuje, ale jego pracodawca, rabin Bruce (Robert Smigel), który chętnie przyjmie pieniądze od kolejnej członkini wspólnoty, nie widzi przeciwskazań. Nie mając żadnych asów w rękawie, Ben zgadza się, by wdrożyć Carlę w tajniki judaizmu. Kiedy on zbliża się do pani O’Connor, której panieńskie nazwisko brzmi Kessler (jej rodzice byli – jak powiada – żydowskimi komunistami, a mąż katolikiem), matki kantora – Judith (Dolly de Leon) i Meira (Caroline Aaron) – umawiają syna na randki z jego rówieśniczkami. Jest wśród nich Gabby (Madeline Weinstein), córka rabbiego.

Carla jest dla Bena figurą na powrót rozpalającą w nim to, co zgasło wraz z odejściem ukochanej, a zatem pragnienie życia. Dawna nauczycielka – nawet teraz, po upływie kilku dekad – nie wychodzi ze swej roli z przeszłości. Wciąż daje Gottliebowi lekcję, licząc na to, iż ten – dzięki odnalezieniu chęci do działania – zdoła wskrzesić w sobie ten składnik, który ponownie pojedna go z Bogiem, no i z samym sobą. I choć nominalnie schadzki Bena i Carli służą temu, by to ona mogła wziąć udział w bat micwie, wnet rzeczą oczywistą wydaje się to, że pracują one także dla jego dobra. Oto bowiem protagonista raz jeszcze przekształca się z chłopca w mężczyznę (ten aspekt, sugerujący notabene, iż „Pomiędzy świątyniami” to w zasadzie wywrotowo potraktowane dzieło o dojrzewaniu, jest chyba najbardziej zajmującym elementem filmu).

Carla i Ben są bratnimi duszami, na co wskazuje i to, że Tora wybrała dla nich ten sam fragment do przeczytania w trakcie ceremonii, i to, że pozytywnie na siebie wpływają. Kobieta i mężczyzna zaprzyjaźniają się ze sobą, ale ich relacja jest głębsza. Ona jest dla niego niczym matka i kochanka, a to – nawet w tak liberalnym środowisku – nie uchodzi.

Nie sposób odmówić Silverowi sympatii, z jaką przygląda się swoim postaciom. Trudno jednakże zrozumieć wybór, by opowiadać tę historię z tak naturalistyczną manierą. Kamera, prowadzona przez Seana Price’a Williamsa, operatora zdjęć i reżysera (zadebiutował „Pięknym Wschodem” z 2023 roku), filmowca będącego innym wspornikiem niezależnego kina amerykańskiego, jest tak blisko twarzy bohaterów, że w pewnym momencie staje się to wręcz niezręczne, krępujące, ocierające się o żenadę. Osaczanie Carli i Bena oraz zamykanie ich w absurdalnie ciasnych kadrach nie współgra z przekazem, jaki towarzyszy anegdocie. W warstwie formalnej na próżno szukać tego, że i pani O’Connor, i Gottlieb otwierają się na świat. Charakterystyczne dla szesnastomilimetrowej taśmy ziarno przyczynia się z kolei do tego, że całość wydaje się brudna, a – co za tym idzie – w większym stopniu przypomina marzenie senne niż jawę. Inna sprawa, że poczucie humoru Silvera, obecne już w poprzednich jego projektach, jest na tyle specyficzne, że trudno w nie wejść. To nie szmonces tak wysokich lotów jak ten u Woody’ego Allena czy Philipa Rotha. Nie oznacza to wcale, że w „Pomiędzy świątyniami” nie ma pierwiastków wartych uwagi, ale trzeba ich poszukać, niczym Ben Gottlieb wiary w Boga.

Recenzja filmu Pomiędzy świątyniami (Between the Temples); reż. Nathan Silver; USA 2024; 111 minut