Kalifornijski smutek

Siedemnastoletnia Lea (znakomita Lily McInerny), otoczona przez tytułowe drzewa palmowe i linie wysokiego napięcia, pogrąża się w wakacyjnym marazmie. Koniec lata zbliża się nieuchronnie, a ona ostatnie dni przed powrotem do szkoły spędza albo na kłótniach z matką (Gretchen Mol) – agentką nieruchomości, która interesuje się córką tylko wtedy, gdy akurat nie ma żadnego faceta – albo na leniwym opalaniu się w ogrodzie i pozbawionych celu wędrówkach po okolicy. Wieczory dzieli ze znajomymi, z którymi nie ma o czym rozmawiać, ale może napić się piwa czy zapalić papierosa. Jej egzystencja jest równie nudna i niesatysfakcjonująca, co seks z kolegą z klasy, uprawiany na tylnym siedzeniu samochodu.

Oto Kalifornia, świat bez perspektyw, który w niczym nie przypomina arkadii. Nic dziwnego, że w tej naznaczonej smutkiem, obawami i problemami krainie Leę pociąga Tom (Jonathan Tucker), dwukrotnie starszy od niej mężczyzna, który – w przeciwieństwie do rówieśników wciąż jeszcze szczeniacko oceniających koleżanki w dziesięciostopniowej skali – karmi ją pochlebstwami („Powinnaś zadawać się z ludźmi na swoim poziomie”) i nadzieją („Jest wiele sposobów na dobre życie, niekoniecznie wymagających pójścia na studia”). Tyle wystarczy, by Leę oczarować.

Niewykluczone, że poznają się przypadkiem. Gdy ona, nie zapłaciwszy rachunku za jedzenie w restauracji, zostaje przyłapana przez obsługę podczas próby ucieczki, on wyciąga ją z tarapatów – muskularnym ciałem osłaniając ją przed brutalnym pracownikiem knajpy – a następnie proponuje podwózkę. Lea nie jest głupia. Wie, że wsiadanie do auta z nieznajomym nie należy do najrozsądniejszych decyzji. Tom z kolei nie jest typem, który łatwo się poddaje. Kiedy ona idzie chodnikiem, on powolutku prowadzi maszynę tuż obok, chcąc, by bezpiecznie dotarła na miejsce. Lea w końcu pęka i pozwala podrzucić się do domu, żartując przy okazji, by jej nie zabijał, zupełnie tak, jakby morderstwo było jedynym czyhającym na nią zagrożeniem. Koniec końców nic złego się nie dzieje. Mało tego – tej nocy Lea zasnęłaby pewnie jak dziecko, gdyby nie dobiegające zza ściany jęki rodzicielki, zadawalanej przez kochanka.

Lily McInerny i Jonathan Tucker w filmie "Palmy i słupy" (reż. Jamie Dack, 2022)

Ten niedługi spacer to najwcześniejszy mocny moment w „Palmach i słupach” (2022), przeszywającym obrazie autorstwa Jamie Dack, która do pełnego spektaklu rozszerza swą krótkometrażówkę „Palm Trees and Power Lines” z 2018 roku. Raptem film o doskwierającej monotonii, skąpanej w dość wyblakłym słońcu – przynajmniej jak na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych – przekształca się w thriller. Odbiorcy zapala się czerwona lampka ostrzegawcza. Szkoda, że w głowie Lei nie dzieje się podobnie. Dziewczyna – przez familię i przyjaciół zostawiona na pastwę losu – jest tak samotna, że nie dostrzega, iż w czarnej półciężarówce czai się niebezpieczeństwo, maskowane zawadiackim uśmiechem i wyszukanymi komplementami.

Lea i Tom zaczynają się spotykać. On porusza z nią głębokie tematy (głębsze zdecydowanie od tych, które wałkują na co dzień jej znajomi), dzięki czemu ona wreszcie czuje się zauważona. Mężczyzna oswaja ją niczym płochliwą zwierzynę. Wie, co robi. Zna się na rzeczy, stąd też wynajmowany w motelu pokój, umożliwiający łatwe przemieszczanie. Jest wszak na polowaniu, i to nie pierwszym (sekwencja, w której kelnerka z przydrożnego baru bije na alarm, wyznając Lei, iż widywała już Toma z innymi młodymi kobietami, to kolejna intensywna chwila, tym dosadniejsza, że pojawia się po kilku mogących uśpić czujność oglądającego scenach – w jednej z nich bohater pyta Leę o zgodę na pocałunek). Tom pielęgnuje łączącą ich więź, którą wnet nazywa miłością. „Wiesz, że cię kocham, prawda? I ty też mnie kochasz. Nigdy mnie nie opuścisz” – mówi. „Nigdy cię nie opuszczę” – potulnie przytakuje Lea, absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego, że jest manipulowana. Jej potrzeba bliskości z drugą osobą – niezaspokajana ani przez matkę, ani tym bardziej przez mieszkającego w innym stanie ojca – jest tak ogromna, że protagonistka wyłącza myślenie, mimo iż jest przecież nierozstającą się ze smartfonem przedstawicielką generacji Z, muszącą mieć jako takie pojęcie o handlu ludźmi dla seksu. Otrzeźwienie przychodzi niestety za późno. Bezbronność i podatność na czarujący wpływ Toma czynią z niej ofiarę, którą mogłaby być każda uczennica w jej wieku.

„Bywam zazdrosny, dlatego nie chcę, żebyś spotykała się z innymi chłopakami”. „Jesteś moja i tylko moja”. „Od teraz to ja będę się tobą opiekował” – to deklaracje, które słyszy Lea. Wszystkie jej schlebiają, choć są w gruncie rzeczy – jeśli zwrócić szczególną uwagę na to, w jaki sposób padają one z ust Toma – zatrważające. Takie też są „Palmy i słupy”. Ponure i złowieszcze. Dack opowiada o życiu w mylnie kojarzonej z rajem Kalifornii, gdzie bywa tak nieznośnie, że nawet bycie z kimś, kto wyrządza realną krzywdę, lepsze jest niż alienacja i emocjonalna pustka (jak inaczej wyjaśnić finał filmu, w którym Lea, utraciwszy niewinność oraz doświadczywszy bólu, tak fizycznego, jak i psychicznego, poszukuje swego ukochanego i przyznaje się do tego, że tęskni?). Reżyserka kreśli przestrogę, nie tylko dla dziewcząt takich jak stojąca w centrum anegdoty postać, ale i dla ich rodziców, przyjaciół oraz znajomych, pokazując, jak banalne może być zło, drapieżnik czyhający na swą zdobycz.

Recenzja filmu Palmy i słupy (Palm Trees and Power Lines); reż. Jamie Dack; USA 2022; 110 minut