Zatoka bezprawia
Status prawny amerykańskiej bazy wojskowej w Guantanamo jest dość skomplikowany. Choć teoretycznie placówka znajduje się na Kubie, to w 1903 roku 120 kilometrów kwadratowych lądu zostało oddane w dzierżawę na czas nieokreślony marynarce Stanów Zjednoczonych, zdaniem niektórych bezprawnie. Fidel Castro na przykład uważał USA za okupanta i nie spieniężył ani jednego czeku wysłanego doń przez Waszyngton w ramach opłaty. Tymczasem, zgodnie z zapisami dokumentu z roku 1898 – sporządzonego w wyniku kubańskiej wojny o niepodległość, której efektem było przejście wyspy z hiszpańskiej do jankeskiej strefy wpływów – to Hawana jest podmiotem zarządzającym obszarem. Na tej właśnie podstawie Biały Dom uporczywie twierdzi, że to nie on odpowiada za to, co dzieje się w bazie. A przyznać trzeba, że dzieje się sporo.
Znajdujące się na jej terenie więzienie Guantanamo jest prawdopodobnie najbardziej znanym zakładem karnym dla osób podejrzanych o terroryzm. Wszystko za sprawą prezydenta George’a W. Busha, który po atakach z 11 września 2001 roku rozpoczął wojnę z terrorem, dając Pentagonowi zielone światło do zatrzymywania osób niebędących obywatelami USA – pochodzących głównie z krajów arabskich – bez stawiania im konkretnych zarzutów oraz bez przyznawania im statusu jeńców, a więc pozbawiając prawa do adwokata czy bezstronnego procesu. W ten sposób zamknięto w Guantanamo prawie osiemset osób i stosowano wobec nich tak zwane wzmocnione techniki przesłuchań, czyli – innymi słowy – niezgodne z jakimikolwiek normami czy międzynarodowymi konwencjami tortury w postaci choćby podtapiania, elektrowstrząsów, dręczenia, upokarzania oraz zaburzania snu. Wszystko to w celu wydobycia sekretów Al-Kaidy. Obecnie za kratami wciąż przebywa tam czterdzieści osób, co oznacza, że – w przeliczeniu na głowę osadzonego – jest to najdroższe więzienie na świecie: 13 milionów dolarów rocznie kosztuje amerykańskich podatników utrzymanie jednego skazańca! Ani administracja Baracka Obamy, ani tym bardziej Donalda Trumpa nie zamknęły instytucji powszechnie określanej jako Gitmo. Zapowiedział to Joe Biden, co wcale nie oznacza, że do zakończenia działalności rzeczywiście dojdzie.
Jednym z więźniów zakładu w Guantanamo był Mohamedou Ould Slahi, którego losom przygląda się reżyser Kevin Macdonald – autor między innymi „Ostatniego króla Szkocji” (2006) – w filmie „Mauretańczyk” (2021). Slahi – tu w interpretacji Tahara Rahima, francuskiego aktora znanego przede wszystkim z roli w „Proroku” (reż. Jacques Audiard, 2009) – został uprowadzony dwa miesiące po zamachach na World Trade Center (WTC), przekazany władzom USA oraz zesłany bez zarzutów i procesu na Kubę, gdzie spędził ostatecznie czternaście lat, od 2002 do 2016 roku. Zwolniono go, gdy sąd przyznał wreszcie, że obciążające mężczyznę zeznania zostały wymuszone przez stosowane całymi tygodniami tortury lub, jak je określa jeden z wysokich rangą wojskowych w utworze, „środki nadzwyczajne” (w „Mauretańczyku” pojawia się cała sekwencja prezentująca coraz to wymyślniejsze formy zadawania bólu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego).
Slahi, który po opuszczeniu placówki wydał książkę pod tytułem „Dziennik z Guantanamo”, bezpardonowo ocenzurowaną przez amerykańskie władze i przetłumaczoną na kilkanaście języków (w tym również polski), trafił za kratki, jak sugeruje Macdonald, w wyniku niefortunnego zrządzenia losu. Spotkał się i przenocował w swym zawsze otwartym dla gości domu niewłaściwą osobę oraz – co gorsza – odebrał telefon od kuzyna, który dzwonił doń z numeru należącego do samego Osamy Bin Ladena. To wystarczyło, by oskarżyć go o rekrutowanie ludzi do pilotowania samolotu mającego uderzyć w dwie nowojorskie wieże. Reżyser wykonuje kawał dobrej roboty, wrzucając bohatera w sam środek piekła niczym Józefa K. z „Procesu” Franza Kafki, w retrospekcjach zmieniając proporcje obrazu z panoramy na wąski format Akademii, oddający absurdalne i klaustrofobiczne zarazem położenie mężczyzny. Rzecz w tym, że to nie fikcja, a przerażająca rzeczywistość.
O duszę tytułowego Mauretańczyka walczą tu różniące się od siebie prawniczki: starsza i dużo bardziej doświadczona, a przez to również uodporniona na emocjonalne manipulacje Nancy Hollander (nagrodzona Złotym Globem za tę rolę Jodie Foster, rzeczywiście znakomita) oraz nowicjuszka Teri Duncan (Shailene Woodley), patrząca tak na świat, jak i na wykonywany przez siebie zawód w sposób wciąż jeszcze idealistyczny, może wręcz romantyczny. O ile dla pierwszej – owszem, bojowniczki o prawa obywatelskie już od czasu wojny w Wietnamie – to po prostu kolejna sprawa, niezależnie od tego, czy broni zbrodniarza, czy osobę niewinną (w myśl hasła, jakoby każdy miał prawo do adwokata), o tyle dla drugiej całość ma wymiar dużo bardziej ludzki: dla niej Slahi to człowiek, a nie więzień o jakimś numerze. To zderzenie postawy pragmatycznej z irracjonalną doprowadzi ostatecznie najpierw do scysji pomiędzy kobietami, a następnie – do zmiany paradygmatu głoszonych poglądów.
W całej tej historii jest jeszcze jeden bohater, absolutnie nijaki, a mianowicie grany przez Benedicta Cumberbatcha Stu Couch, oskarżyciel działający z ramienia amerykańskiej armii, którego reżyser próbuje zdefiniować jako bogobojnego i przyzwoitego chrześcijanina wyruszającego na prywatną krucjatę nie tyle przeciwko terroryzmowi w ogóle, a w kontrze do człowieka odpowiedzialnego za śmierć jednego z jego przyjaciół, pilota samolotu uprowadzonego w celu uderzenia w południową wieżę WTC. Przemiana, jaką przechodzi podpułkownik, w jednej z ostatnich scen nazwany przez swego przełożonego zdrajcą, jest nad wyraz płaska i w gruncie rzeczy pozbawiona ciężaru moralnego. Innymi słowy: nie sposób dzielić z bohaterem jego dylematów, choć są one całkiem logiczne i zrozumiałe, nawet z punktu widzenia cywila.
Rahim jako Slahi robi wszystko, by widz wczuł się w przeżywany przez jego postać dramat. Udaje mu się, jednakże starania te zostają zaburzone przez pojawiające się w tyłówce materiały pochodzące z prywatnego archiwum prawdziwego Mauretańczyka, w którym jest tyle radości i uśmiechu, gdy choćby śpiewa jedną z pieśni Boba Dylana, że nie sposób zrozumieć, dlaczego Macdonald nie nadał całości jeszcze bardziej humanistycznego wymiaru, a zamiast tego skupił się na problemie samego Guantanamo – nie po raz pierwszy zresztą w najnowszej historii kina – prezentując ten rozdział w dziejach Stanów Zjednoczonych jako kolejną czarną plamę na ich sumieniu.