Bezsenność w Małym Kabulu

Fremont w stanie Kalifornia. Największe miasto w hrabstwie Alameda w rejonie zatoki San Francisco. Jedno z najbardziej zróżnicowanych etnicznie i kulturowo miejsc w Stanach Zjednoczonych. To tu – obok Hindusów, Pakistańczyków, Wietnamczyków i Chińczyków – żyje bodaj najliczniejsza populacja Afgańczyków na całej półkuli zachodniej. Część z nich przybyła do Ameryki tuż po radzieckiej interwencji w 1979 roku. Druga fala zaczęła napływać pod koniec lat dziewięćdziesiątych (wzmożenie nastąpiło w 2021 roku, gdy kontrolę nad Kabulem przejęli talibowie). Większość przyjezdnych zintegrowała się z innymi grupami. Pozostali wciąż tkwią w zawieszeniu pomiędzy dwiema cywilizacjami. Nie potrafią się zasymilować.

Nic dziwnego, skoro ataki z 11 września przyłożyły rękę do tego, że Jankesi kojarzą Afgańczyków z islamskim terroryzmem, zaś oni sami funkcjonują nie tyle jako emigranci, a uchodźcy, co niekoniecznie sprzyja zacieśnianiu więzi. Jak mówi cytowany przez Judith Miller w tekście „The Afghans of Fremont” Jeremy Hein profesor socjologii na Uniwersytecie Wisconsin-Eau Claire, ci ludzie nadal bardziej interesują się wydarzeniami rozgrywającymi się w Kabulu, niż tym, co dzieje się tu i teraz. Gros z nich doświadcza zespołu stresu pourazowego oraz traum spowodowanych wojną. Martwią się o tych, którzy nie opuścili ojczyzny. To z kolei prowadzi do chorób psychicznych i samobójstw, do gwałtów i przemocy domowej (zwłaszcza wobec kobiet i dzieci, a także do uzależnień i wplątywania się w przestępczość zorganizowaną.

Wśród mieszkających w Małym Kabulu – jak często nazywa się tę okolicę – jest Donya (Anaita Wali Zada; była prezenterka telewizyjna, która po upadku stolicy faktycznie uciekła do Stanów Zjednoczonych), główna bohaterka filmu „Fremont” (2023) w reżyserii Babaka Jalali. Jeszcze osiem miesięcy temu dwudziestoparolatka zarabiała jako tłumaczka dla armii USA stacjonującej w Afganistanie. Dla jej sąsiada to wystarczający powód, by traktować ją jak zdrajczynię (osoby, które sprzedały się Ameryce, tradycjonaliści określają mianem „Amreecayee”).

Teraz młoda kobieta dojeżdża do oddalonego o niecałą godzinę podróży samochodem San Francisco (o ile, co mało realne, nie ma korków). Pracuje w fabryce ciasteczek z wróżbą, zawiadywaną przez małżeństwo o chińskich korzeniach: mającego serce na dłoni Ricky’ego (Eddie Tang) oraz jego żonę Lin (Jennifer McKay), która – zdaje się – nie przepada za zatrudnianą przez nich cudzoziemką (to najpewniej jej sprawka, że za kawę w tym zakładzie trzeba płacić).

Donya cierpi na bezsenność, o czym doskonale wie wynajmujący lokum w tym samym budynku Salim (Siddique Ahmed). Mężczyzna oddaje koleżance swój termin do psychiatry. Dziewczyna udaje się na spotkanie z doktorem Anthonym (Gregg Turkington) nie tyle po to, żeby porozmawiać z nim o swoich uczuciach, a w celu zdobycia recepty na tabletki ułatwiające zasypianie. Niemniej jednak od słowa do słowa Donya coraz bardziej otwiera się przed nieco cudacznym specjalistą, amatorem „Białego Kła” Jacka Londona.

Gdy koleżanka z roboty niespodziewanie umiera – i to, uwaga, nad klawiaturą! – Donya awansuje na, by tak rzec, wieszczkę. Od tej chwili to ona odpowiada za aforyzmy, które prędzej czy później przeczytają goście kalifornijskich restauracji z azjatyckim jedzeniem. Sęk w tym, że na jednej z takich wróżb Donya zapisuje swój numer telefonu. Jakie są szanse, że karteczka trafi w ręce szefowej? Jak się okazuje, całkiem duże. A jakie jest prawdopodobieństwo, że decyzja o tym, by zamknąć w ciasteczku cząstkę siebie, przyczyni się do poznania bratniej duszy? Równie spore.

„Fremont”, film statyczny, nakręcony w czerni i bieli oraz zamknięty w rzadko dziś używanym formacie Akademii (1,37:1) – formalne wybory wyraźnie korespondują tu ze stanem psychicznym bohaterki – to subtelne kino o poszukiwaniu tożsamości na obczyźnie, samotności, bolączkach wrośniętych w niełatwą do ujarzmienia przeszłość, a także o dość niespodziewanych narodzinach nadziei. Donya izoluje się od otoczenia. Zwykle milczy i słucha (a to miarowych dźwięków maszyn, a to gadatliwej kumpeli z firmy, a to filozofującego i nieodrywającego wzroku od rodzimych oper mydlanych właściciela knajpki, w której na co dzień się stołuje).

Zadręcza się wyrzutami sumienia (wszak jak można myśleć o miłości, gdy w Kabulu, gdzie utknęli jej bliscy, dokonują się takie okropieństwa?). Co ciekawe, pozostaje przy tym trzeźwa na umyśle i wyjątkowo sarkastyczna. Reżyserujący tę opowieść Jalali oraz jego współscenarzystka Carolina Cavalli kreślą protagonistkę jako postać z problemami, ale sympatyczną, obdarzoną dyskretnym poczuciem humoru (znamienne, że Donya nie śmieje się ze swoich rzucanych mimochodem żartów, zupełnie tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, jak zabawna potrafi być), zasługującą na coś więcej, nie tylko na upragniony sen, ale również na kogoś, z kim mogłaby po prostu być.

Ktoś taki istnieje. To Daniel (Jeremy Allen White), mechanik samochodowy, na którego natrafia przez przypadek, by zamienić z nim kilka zdań, a koniec końców wrócić doń na kawę (tym razem na koszt warsztatu). Wprawdzie trudno odgadnąć, czy przebył jakieś traumy, ale już to, że i jemu doskwiera chorobliwa wręcz samotność, jest wystarczającym spoiwem mogącym połączyć tę dwójkę. Tak oto Jalali włącza światełko w tunelu.

Recenzja filmu Fremont; Babak Jalali; USA 2023; 98 minut