Mój wujaszek

„To był rok 1973. Po pięciu miesiącach niepłacenia czynszu mama i ja musieliśmy zamieszkać u dziadka” – relacjonuje na samym wstępnie ponadkadrowy narrator. Jedenastoletni wówczas JR (Daniel Ranieri) – koniecznie bez kropek, przynajmniej do pewnego momentu – nie ukrywa, że jest z tego powodu zadowolony. „Lubię, gdy jest dużo ludzi” – przyznaje, mając na myśli liczne kuzynostwo, które co rusz zjeżdża się pod jeden dach. Co innego matka. Dorothy (Lily Rabe) powrót na stare śmieci traktuje jak porażkę, tym bardziej, że jej ojciec (Christopher Lloyd) nie stroni od uszczypliwości (to zresztą senior, który nie znosi panującego w czterech ścianach gwaru). Kobieta przeżywa załamanie nerwowe. Energię potrafi wykrzesać na to, by od syna oczekiwać tego, iż ten dostanie się w przyszłości na Yale.

Opieka nad chłopcem spoczywa na barkach wujka Charliego (Ben Affleck), który w niewielkiej miejscowości położonej na Long Island (niecałą godzinę jazdy pociągiem od Nowego Jorku), prowadzi bar o wielce wymownej i zobowiązującej nazwie, a mianowicie The Dickens. To miejsce, w którym JR – w towarzystwie ludzi pracy – spędza swą młodość, chłonąc atmosferę w nim panującą i słuchając rad człowieka zastępującego mu ojca. Tata malca jest niemal nieobecny. Wprawdzie pojawia się kilka razy na ekranie (gra go Max Martini), ale w znacznej mierze funkcjonuje jako Głos, i to literalnie. Tak się bowiem składa, że jest prezenterem radiowym. JR słucha jego audycji po kryjomu i wchodzi z nim w interakcję, rozmawiając w istocie z odbiornikiem. Jak to dzieci mają w zwyczaju, podrostek myśli, że skomplikowana sytuacja familijna zrodziła się z jego winy.

Na szczęście ma się kto nim zająć. „Wujek Charlie to skarb” – stwierdza. Krewniak, stojąc za barem, lejąc piwo z beczki i przygotowując drinki swoim klientom, przekazuje młokosowi prawdy na temat życia (nazywa je męskimi naukami. Niektóre z nich są dość banalne, choć niewykluczone, że praktyczne: „Nie wkładaj forsy do kieszonki na piersi, bo tylko pijacy tak robią”. W innych zaś tkwi sedno jestestwa i przyzwoitości: „Troszcz się o mamę” oraz „Pod żadnym pozorem nie podnoś ręki na kobietę, nawet jeśli dźgnie cię nożyczkami”. JR, otoczony starszymi i bardziej doświadczonymi od niego, a także wszechobecnymi w The Dickens książkami, pragnie zostać pisarzem, ale – jak twierdzi szkolny psycholog – brak mu tożsamości. „To ją sobie spraw” – odpowiada wujek, który zachęca go do czytania wszystkiego od dechy do dechy i poznawania poprzez lekturę samego siebie. To Charlie go kształtuje. Mężczyźnie zależy na siostrzeńcu. Równolegle, w ramach tej troski niejako, rekompensuje własne niepowodzenia z przeszłości – wszak coś musiało pójść nie tak, skoro jest dorosłym singlem mieszkającym u swoich rodziców (trudno też jednoznacznie stwierdzić, czy tytułowy lokal należy do niego, czy jest w nim jedynie etatowym zarządcą).

„Chcę, byś odniósł sukces” – powtarza matka. Nastoletni JR (Tye Sheridan) dostaje się na Yale, ale długo czuje, że nie pasuje do murów prestiżowej uczelni. „Mogę rozwiązywać nawet najtrudniejsze łamigłówki, siedząc w pubie, ale nie mam zielonego pojęcia, o co chodzi w tym całym Szekspirze” – dzieli się z kolegami z akademika. Wciąż zatem brakuje mu tożsamości. Wciąż jest zagubiony w świecie i wciąż poszukuje ojca, już nie tyle na falach eteru, co w rzeczywistości. W jego życiu pojawia się dziewczyna imieniem Sidney (Briana Middleton), która zwodzi go raz po raz, sypia z nim, by potem go rzucić, nieustannie zbywa go tekstem, że spotyka się z kimś innym. Jej podejście oraz dzieląca ich różnica klasowa wcale nie pomagają budowaniu siebie. „Jestem biedakiem wzdychającym do bogaczki” – mówi JR przypadkowo spotkanemu księdzu podczas podróży pociągiem. Problem w tym, że tego wzdychania nie słychać.

Daniel Ranieri i Lily Rabe w filmie "Bar dobrych ludzi" (reż. George Clooney, 2021)

„Bar dobrych ludzi” (2021) George’a Clooneya, który niedawno zrealizował „Niebo o północy” (2020), to opowieść o dorastaniu pod okiem wujka, powstała na podstawie wspomnień J. R. Moehringera; opowieść niemal całkowicie wyprana z emocji. I choć główny bohater, poznawszy Sidney, wpada jak śliwka w kompot (ku niezadowoleniu Charliego), to dzieje się to bodaj wyłącznie na papierze. Na ekranie tej miłości większej niż życie nie czuć, nawet jeśli towarzyszy jej Paul Simon na ścieżce dźwiękowej. Marzenie o tym, by zostać powieściopisarzem, również wydaje się jakieś wyblakłe, omalże wyimaginowane. O wielu kwestiach dużo się tu mówi, ale to tylko słowa. Czyż nie lepiej by było, gdyby w filmie znalazła się, choćby i sztampowa, sekwencja, w której protagonista faktycznie pochłania książkę za książką, a następnie siedzi nad swą własną prozą? Pojawia się tu wprawdzie kilka ujęć sugerujących, że JR coś tworzy, uderzając w klawiaturę maszyny do pisania, ale ostatecznie, gdy podczas rozmowy rekrutacyjnej w redakcji dziennika „The New York Times” zostaje poproszony o kolejną próbkę tekstu, on odpowiada, że to wszystko, co ma, a więc jeden artykuł. Zdaje się, że żaden z niego mistrz pióra.

Moehringer, ojciec literackiego pierwowzoru, jest w Polsce mało znany, choć w sieci można bez problemu znaleźć informacje, jakoby pisał czyjeś wspomnienia jako autor widmo (za memuar księcia Harry’ego otrzymał okrągły milion dolarów). Być może w ten ograniczonej rozpoznawalności tkwi szkopuł – jego biografia jest zwyczajnie nieciekawa, niezbyt filmowa, choćby i nie wiadomo, jak wiele męskich nauk przekazał mu skądinąd sympatyczny i pewny siebie wujek Charlie (choć nosi to samo imię, co słynna figura z „Cienia wątpliwości” z 1943 roku w reżyserii Alfreda Hitchcocka, nie jest bynajmniej złoczyńcą). Trudności, jakich doświadcza JR, najpierw jako dziecko, potem jako nastolatek, wreszcie jako młody dorosły, są nieistotne (to poniekąd wina nudnawego i niekonsekwentnego scenariusza Williama Monahana, w którym wątki ważkie, jak choćby dotykający Dorothy rak trzustki, traktowane są po macoszemu).

Owszem, Clooney na tyle zgrabnie porusza się w reżyserskim światku, że potrafi zanurzyć widza w specyficznej atmosferze przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, dzięki nie tylko wspomnianej ilustracji muzycznej, ale również niespiesznej, epizodycznej narracji, a także raz skąpanym w jesiennych żółciach, a raz spłowiałym i zadymionym zdjęciom. Fakt jednak, że cały en nostalgiczny wehikuł pozbawiony jest emocji, sprawia, że film wypada finalnie dość nijako i nie wytrzymuje porównania z inną historią o rodzinie, której akacja też zaczyna się dokładnie w 1973 roku, a mianowicie z „Wujkiem Frankiem” (2020) Alana Balla.

Recenzja filmu Bar dobrych ludzi (The Tender Bar); reż. George Clooney; USA 2021; 104 minuty