Kobieta z bliznami
Sekwencja otwierająca „Łapiąc oddech” (2021) w reżyserii Amy Koppelman zawiera animowaną opowieść o Różyczce (w oryginale Pinky), bohaterce książek dla dzieci pisanych przez Julie Davis (Amanda Seyfried). Kreska należy do bardzo prostych, zaś całość utrzymana jest w czerni i bieli, przynajmniej przez jakiś czas. Dziewczynka wspina się na jeden z manhattańskich drapaczy chmur. Gdy osiąga wreszcie szczyt, okazuje się, iż w istocie trafiła na znajdujący się w Central Parku tak zwany Delacorte Clock (miejsce schadzek znane między innymi z utworu „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” z 2019 roku autorstwa Woody’ego Allena). O pełnej godzinie wyposażone w instrumenty posągi zwierząt zaczynają grać. Nad obiektem pojawia się tęcza, która rozpościera się nad miastem. Wielkie Jabłko w końcu nabiera barw. Statua Wolności, bliźniacze wieże z kompleksu World Trade Center, XIX-wieczne kamienice – wszystko się zmienia na oczach widza. Kiedy w późniejszej fazie „Łapiąc oddech” grany przez Paula Giamattiego psychiatra pyta Julie, jak się czuje, biorąc antydepresanty, kobieta odpowiada: „Poruszałam się po czarno-białym świecie, a teraz znowu widzę kolory”. Obraz Koppelman, wbrew pozorom, wcale nie jest bajką.
Rok 1995. Julie, zdawać by się mogło, egzystuje spokojnie i szczęśliwie. Wraz z mężem Ethanem (Finn Wittrock) wychowują dziecko o imieniu Teddy. I choć na zewnątrz niemal zawsze świeci słońce, którego promienie wpadają przez duże okna prosto do mieszkania Davisów, ona w głębi duszy znosi katusze. Jej ból każdego dnia tylko się pogłębia. Cierpi na depresję poporodową. Nie od razu jest jasne, co wydarzyło się niedługo przed pierwszymi urodzinami ich syna. Kobieta podjęła wtedy próbę samobójczą. Akt ten sfilmowany jest niezwykle dyskretnie, niemal eufemistycznie. Zrozumienie tego, co się stało, oraz związane z tym reperkusje przychodzą później. Koppelman nie epatuje makabrą. Moment, w którym Julie chce odebrać sobie życie, widać, ale tylko pośrednio. Wiadomo, że dzieje się to w łazience i przy użyciu niewielkiego noża introligatorskiego. Kamera, owszem, zbliża się na odległość zaledwie kilku centymetrów, ale nie do ciętych żył, lecz do twarzy głównej bohaterki i do jej dużych oczu, do których napływają łzy. Julie, będąc o krok od śmierci, patrzy na bawiącego się w pokoju obok Teddy’ego.
„Łapiąc oddech” to reżyserski debiut Koppelman, pisarki, która w swej prozatorskiej twórczości – teraz przez nią samą ekranizowanej – skupia się na zdrowiu psychicznym. W 2015 roku Adam Salky – odpowiedzialny później za „Wtargnięcie” (2021) – zekranizował jej „I Smile Back”, w roli głównej obsadzając Sarah Silverman.
Koppelman wespół z Seyfried – która popisowo odnajduje się w trudnej kreacji kruchej kobiety (to jej kolejny udany występ po „Manku” Davida Finchera z 2020 roku, gdzie wcieliła się w Marion Davies, gwiazdę kina lat trzydziestych) – opowiadają o depresji i lękach, subiektywizując narrację do maksimum; do tego wręcz stopnia, iż pozostałe postaci wydają się właściwie niepotrzebne. Istotę filmu stanowią zatem liczne zbliżenia bohaterki, na twarzy której eksplodują naprzemiennie skrajne emocje. Uśmiech w oka mgnieniu przeistacza się w rozpacz i strach, czego doskonałym przykładem jest wizyta w supermarkecie (tam początkowy luz przekształca się w realne zagubienie).

To, że akcja rozgrywa się w 1995 roku, ma niebagatelne znaczenie dla rozwoju fabuły – wszak wówczas, pod koniec XX wieku, depresja poporodowa nie była tak szeroko i otwarcie dyskutowana jak dzisiaj (choć i współcześnie, trzeba niestety przyznać, wciąż stanowi temat tabu). Wprawdzie Julie otrzymuje pełną empatii pomoc od swego psychiatry, który potrafi zilustrować każdą kłopotliwą sytuację poprzez anegdotę, ale to chyba niedostateczny ratunek. W jednej ze scen recytuje lekarz recytuje niebywale optymistyczny wiersz, po czym zdradza słuchającemu go małżeństwu, że napisała go Sylvia Plath, tuż przed samobójczą śmiercią. Na podobnym paradoksie opiera się kreatywna działalność głównej bohaterki, która nie radzi sobie z doczesnością, a równolegle z sukcesem wydaje pełne nadziei książki dla najmłodszych opisujące przygody dzielnej dziewczynki.
Julie jest przeciążona. Nawet najdrobniejsze i najbanalniejsze sytuacje wyzwalają w niej niepokój. Koppelman przekonuje, że depresja nie jest czymś, co można i da się zracjonalizować. Świeżo upieczona matka nie potrafi zdefiniować, dlaczego czuje zagrożenie. Wie jedynie, że tak jest. Nieustannie towarzyszy jej przeświadczenie, że każda inna kobieta lepiej poradziłaby sobie z wychowaniem Teddy’ego. Julie uważa, że bez niej dziecko byłoby bezpieczniejsze – jej przerażenie potęguje myśl, że mogłaby wyrządzić synowi krzywdę, na przykład podczas karmienia czy kąpieli. Jej świat rozpada się na kawałki.
Nie pomaga fakt, iż wzrok ludzi skupia się na niej bez przerwy. Jest stygmatyzowana i – jako ofiara – wiktymizowana. Dobra mina do złej gry to za mało. Nie wystarczy, że zasłoni blizny na nadgarstkach opaskami, skoro otoczenie i tak nie pozwoli jej zapomnieć. Szwagierka (Jennifer Carpenter) wytacza ciężkie działa, gdy spotykają się w pubie, bezpardonowo atakując Julie i wytykając jej egoizm. „Przepraszam, ale zawsze chodzi tylko o ciebie, nigdy o niego. Zapytałaś go w ogóle, jak on to przeżył?” – wykrzykuje kobieta, wskazując na Ethana. Depresja faktycznie dotyka również najbliższych, ale czy aby w orbitujących wokół Julie osobach nie powinno być więcej współczucia? Nikt nie wie, jak jej pomóc. Ani mąż, który zaiste stara się ją wesprzeć, ale bywa zwyczajnie zagubiony, na skraju wyczerpania, ani matka (Amy Irving), bardziej skupiona na fasadzie, łącznie z własnym wyglądem, niż na problemach córki („Zaproś znajomych, niech wiedzą, że już masz się dobrze” – mówi).
Całe szczęście empatia i zrozumienie nie są obce reżyserce, która tworzy poważne studium pojawiającej się praktycznie znikąd choroby, powodującej ponadto cierpienie nie do zniesienia. Koppelman kreśli tę historię na zasadzie kontrastu, opowiadając o doświadczeniach bolesnych i nieprzyjemnych, w warstwie wizualnej nasycając ekranową rzeczywistość jasnym światłem, zwykle wskazującym na pogodny wymiar anegdoty (to zresztą sprawia, że przez dobre pół godziny projekcji nie tak łatwo zorientować się, o czym naprawdę jest to film). W „Łapiąc oddech” są momenty słabsze, ale zostają one błyskawicznie zamaskowane przez Seyfried, która z jednego stanu przechodzi w drugi bez mrugnięcia oczami. To właśnie one wyrażają więcej niż słowa. W obrębie jednego ujęcia pełne są radości, a zaraz potem emanują niewyobrażalnym smutkiem.