Karuzela małżeńska
Scena otwierająca „Zabójstwo dwojga kochanków” (2020) w reżyserii Roberta Machoiana. David (Clayne Crawford) stoi nad czyimś łóżkiem i celuje z rewolweru do śpiącej w nim i błogo nieświadomej pary. Chwilę później okazuje się, że to jego żona Niki (Sepideh Moafi) i jej nowy chłopak Derek (Chris Coy). Brodaty i dobrze zbudowany mężczyzna jest roztrzęsiony, i trudno mu się dziwić (w tym momencie kamera jest jeszcze statyczna, ale gdy tylko David opuści pomieszczenie, będzie równie rozdygotana, co on sam). Bije się z myślami. Pociągnąć za spust czy nie? Rezygnuje właściwie w ostatniej chwili, usłyszawszy dobiegający z łazienki hałas. Ucieka przez okno, nikt go nie zauważa. Może i teraz nie strzelił, ale Machoian aż do końca seansu nie pozwala zapomnieć widzowi o awizowanym w tytule morderstwie.
Niki i David są w separacji. Poznali się jeszcze w liceum, wzięli ślub, doczekali się czworga dzieci: nastoletniej obecnie Jess (Avery Pizzuto) oraz tria młodszych chłopców (granych przez faktyczne rodzeństwo Arriego, Ezrę i Jonaha Grahamów). Nigdy nie opuścili niewielkiego miasteczka w stanie Utah, w którym z dużą dozą prawdopodobieństwa mieszkali również ich przodkowie. Wprawdzie Davidowi marzyło się zostanie gwiazdą muzyki – miał nawet swój zespół, pisał i komponował piosenki – ale skończyło się, jak to zwykle bywa w tego typu historiach, bardziej prozaicznie. Mężczyzna dorabia, imając się różnych prac dorywczych (nie oznacza to bynajmniej, że to kolejny portret biednej i ledwo wiążącej koniec z końcem Ameryki – Niki jest bowiem zatrudniona w firmie prawniczej, a jej przełożona sugeruje nawet, by poważnie rozważyła pójście na studia).
W tej maleńkiej miejscowości trudno ukryć cokolwiek przed innymi. Sąsiedzi często wiedzą o swoich problemach. W jednym z wywiadów Machoian, który sam wychował się w takiej społeczności, z tym, że w kalifornijskim King City, mówił następująco: „Myślę, że małomiasteczkowe życie pozostawia trwały ślad na człowieku. Otaczający go świat jest przecież taki maluteńki, że zwykle zna on wszystkich ludzi zamieszkujących okolicę, a tych, których nie rozpoznaje, z automatu traktuje jako zagrożenie. Po prostu nie wie, czego się spodziewać, gdy obcy ingerują w ten swojski mikrokosmos”. Nie inaczej jest w „Zabójstwie dwojga kochanków”, gdzie o małżeńskich problemach Niki i Davida rozmawiają inne osoby: nie tylko bardzo przyzwoity ojciec bohatera, do którego ten, chcąc nie chcąc, wprowadza się, pozwalając żonie i dzieciom pozostać w domu, ale również kobieta zlecająca mu posprzątanie działki. Derek natomiast jest zagrożeniem, co widać doskonale w scenie w sklepie spożywczym, w którym każdy wita się z każdym, tylko nie z nową sympatią Niki.
Ona i David uzgodnili, że będą pracować nad związkiem. Problem w tym, że ich relacja jest już martwa, a więc – jak się okazuje – wcześniej musiało dojść do symbolicznego zabójstwa kochanków, i wcale nie trzeba było do tego pistoletów. David próbuje wprawdzie odzyskać partnerkę, ale zdaje się, że zbyt dużo ma na sumieniu, by mogło mu się udać. Coś w nim stale buzuje. Gdzieś głęboko pod powierzchnią. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nawet wtedy, gdy stara się być miły dla sąsiadki, w rzeczywistości gryzie się w język. W końcu i tak wybucha, wyżywając się na stojącym w jego pokoju manekinie, najpierw uderzając weń z całej siły pięściami, następnie zaś – załadowawszy go na pakę półciężarówki – wywożąc na pole, by tam, z dala od gapiów, oddać w jego stronę dwie serie z broni. To, że strzela do samego siebie, do swego wykoślawionego odbicia, jest oczywiste.
David uspokaja się jedynie przy dzieciach. I choć Jess jest na niego wściekła za to, że nie walczy o rodzinę, on nie potrafi się na nią złościć, mimo że zdaje sobie sprawę z tego, iż dziewczyna nie ma racji. Sytuacja jest skomplikowana – tłumaczy córce, ale ta nie przyjmuje jego wyjaśnień. Znacznie łatwiej idzie mu z szalenie bystrymi synami, z którymi najpewniej naprawdę lubi spędzać czas. A może lubi teraz, gdy ma coś do udowodnienia? Reżyser nie odpowiada na to pytanie, jak zresztą na wiele innych. Trzyma się – wraz z kamerą – kurczowo swego męskiego protagonisty, niewiele miejsca pozostawiając jego żonie, której perspektywa pozostaje nieodgadniona. W przeciwieństwie do Noaha Baumbacha, który w „Historii małżeńskiej” (2019) w miarę równo rozłożył akcenty, Machoian skupia się wyłącznie na tym, co trapi faceta, niewykluczone, że sprawcę całego ambarasu.
To jedynie hipoteza. Nie wiadomo wszak, co takiego się stało, że Niki i David oddalili się od siebie, przez co film niejako kuleje pod tym względem. Cóż więc z tego, że nad postaciami rozpościera się wielkie, skąpane w fioletach niebo – kadrowane w klasycznych proporcjach 1,37:1 – czyniące z nich małych w tym równie małym świecie, delikatnie przyprószonym cienką warstwą śniegu, skoro można jedynie domniemywać, jaka niewidzialna siła doprowadziła do zabójstwa dwojga kochanków. Czy David jest człowiekiem upokorzonym, czy agresorem maltretującym ukochaną? Dlaczego jest tak bardzo zagubiony? Czego nie rozumie w życiu w separacji? Co sprawia, że nie potrafi tego przepracować? Pytania się mnożą, przed oczami pojawiają się naprawdę piękne i być może w części improwizowane obrazki, na których David bawi się i żartuje z chłopcami, ale przecież nie tak łatwo zapomnieć, że w pierwszych minutach tego filmu trzymał wymierzony w ich matkę rewolwer i gotów był posłać w jej kierunku śmiertelną kulkę. Współczuć mu czy nim pogardzać?