W ciszy spokój

W krótkim prologu filmu „Dźwięk metalu” (2019) w reżyserii Dariusa Mardera, napisanym przez niego – wespół z bratem Abrahamem – na podstawie pomysłu Dereka Cianfrance’a, autora „Drugiego oblicza” (2012), zawiera się wszystko, co trzeba wiedzieć o postaciach pierwszoplanowych. Ruben (Riz Ahmed) i Lou (Olivia Cooke) tworzą hardrockowy duet, który w zapyziałych lokalach gromadzi niemałą publiczność. On jest perkusistą, ona śpiewa i gra na gitarze. Oboje są po przejściach. Chłopak wychował się bez ojca, choć to wcale nie jego jedyny problem. Dziewczyna z kolei cięła się w przeszłości, o czym świadczą liczne blizny na jej przedramionach, niejako mimochodem wyeksponowane przez intymnie panoramującą bohaterów kamerę. Ruben i Lou są parą prowadzącą nomadyczny tryb życia. Cały ich dobytek podróżuje wraz z nimi w, co by nie mówić, dość przestronnym kamperze. Dbają o siebie, kochają się.

Tyle w zasadzie wystarczy, by ich poznać. Zaraz potem następuje moment, który wywraca wszystko do góry nogami. Ruben zdaje sobie sprawę, że traci słuch. Od lekarza, którego odwiedza, dowiaduje się, że kwestią czasu jest całkowity zanik zmysłu. Nie upada od razu – jego świadomość wypiera druzgocącą diagnozę. Młody mężczyzna powtarza sobie, że wciąż może koncertować, a jednocześnie oszczędzać pieniądze – bez mała kilkadziesiąt tysięcy dolarów – na operację wszczepienia specjalnych implantów umożliwiających mu słyszenie, a raczej oszukujących mózg. To nic, że doktor instruuje go, iż priorytetem powinno być teraz zachowanie tego, co jeszcze pozostało, na przykład przez redukcję hałasu.

Uzależniony od muzyki człowiek musi ostatecznie zrezygnować ze swej największej pasji. Cóż za bolesna ironia, przywodząca na myśl fenomenalny dokument „Szatan i Adam” (reż. V. Scott Balcerek, 2018) o dwóch bluesmanach z Harlemu, spośród których jeden – wirtuoz gitary Sterling Magee – przeżywszy załamanie nerwowe i zorientowawszy się, że ciało odmawia mu posłuszeństwa, odwiesza instrument na kołek. Rzecz w tym, że bębnienie nie jest bynajmniej jedynym nałogiem Rubena. Wprawdzie jest czysty od czterech lat – dokładnie tyle trwa też związek z Lou – jego partnerka, próbująca wyperswadować mu pomysł kontynuowania występów, obawia się, że cios zadany przez los przyczyni się do ponownego sięgnięcia po narkotyki. Bohater trafia więc do ośrodka dla niesłyszących, którzy niegdyś również zmagali się z używkami. Prowadzący placówkę Joe (Paul Raci) jest facetem bezkompromisowym, już na wejściu dyktującym warunki pobytu. „Miałeś ochotę zaćpać, odkąd straciłeś słuch?” – pyta, by po chwili wyraźnie zasygnalizować, że w tym miejscu, z dala od cywilizacji, nie chodzi o odzyskanie tego, co przepadło, a o nauczenie się funkcjonowania z głuchotą. Mowa tu nie tylko o przyswojeniu języka migowego, ale także o znalezienie wewnętrznego balansu. O jedno i drugie wcale nie tak łatwo, tym bardziej, że Ruben jest rockmanem i buntownikiem niemającym cierpliwości do tego, co mu sugerują autorytety. Złość i frustracja biorą górę, przynajmniej pierwotnie, bo z czasem mężczyzna zaczyna się asymilować, dając od siebie więcej, niż mógłby przypuszczać.

Riz Ahmed w filmie "Sound of Metal" (reż. Darius Marder, 2019)

Trudno o lepszy we współczesnym kinie amerykańskim przykład tak dobitnie zsubiektywizowanej narracji. „Dźwięk metalu” niemal w całości oparty jest na szalenie intensywnej obecności głównego bohatera, nie tylko na poziomie wizualnym, ale przede wszystkim audialnym. To nasycenie sprawia, że świat przedstawiony, a więc wszystko, co widz słyszy, jest przefiltrowane przez świadomość Rubena (gdy tylko następuje obiektywizacja, okazuje się, że scenom tym towarzyszy niemal kakofoniczny harmider, sugerujący, że głusi zwyczajnie nie zdają sobie sprawy z tego, ile dźwięków w rzeczywistości wydają). Nie zawsze są to zdeformowane efekty akustyczne – przypominające zanurzenie się pod wodą i naśladujące to, czego doświadcza na co dzień osoba głucha – ale również cisza dominująca nad wszystkim innym, łącznie z muzyką ilustracyjną, której jest tu jak na lekarstwo. Mało tego, tę pierwszoosobową perspektywę potęguje również brak odautorskich napisów transcendentnych, a więc takich, które mogłyby ułatwić odbiorcy zrozumienie tego, o czym rozmawiają bohaterowie w języku migowym. Marder z premedytacją z nich rezygnuje – skoro Ruben nie ma pojęcia, czego dotyczy konwersacja, to i widz tego nie wie (to zresztą niejedyny moment, gdy chłopak czuje się wykluczony z towarzystwa – drugi raz następuje wtedy, gdy, już po operacji wszczepienia implantów, spotyka się z Lou aż we Francji, gdzie podczas imprezy nikt nie mówi po angielsku).

Odpowiedzialny za warstwę audialną i jej montaż Nicolas Becker, pracujący wcześniej przy dopieszczonej na tym poziomie „Grawitacji” (reż. Alfonso Cuarón, 2013), wykonuje kawał pierwszorzędnej roboty, sprawiając, że fonia w filmie „Dźwięk metalu” – zaprojektowana z niemal dokumentalną pieczołowitością – to zarówno techniczny majstersztyk, jak i środek do zrozumienia bohatera oraz element odpowiedzialny za wzbudzenie w odbiorcy empatii. Operator udowadnia, że po utracie słuchu ciało wciąż doświadcza tego, czego nie da się już usłyszeć, a mózg jest w stanie zrekonstruować to w taki sposób, by powstał pewien konstrukt przypominający dźwięki (nie bez powodu Ruben tłumaczy Lou, że może i ogłuchł, ale nadal może jej akompaniować podczas koncertów jako metronom). Ten rzemieślniczy aspekt to oczywiście zaledwie jedna strona medalu. Wszak bez poruszającej anegdoty braci Marderów oraz powściągliwej interpretacji postaci przez Ahmeda „Dźwięk metalu” byłby co najwyżej ćwiczeniem realizatorskim, choćby i udanym. Jest natomiast czymś więcej: opowieścią o człowieku skazanym na życie bez jednego ze zmysłów – branych często za pewnik – odnajdującym w sobie ogromne pokłady spokoju, które wyrażają się w ciszy.

Recenzja filmu Dźwięk metalu (Sound of Metal); reż. Darius Marder; USA 2019; 120 minut