Zabić, jak to łatwo powiedzieć

Stephanie Patrick (Blake Lively), niegdyś przykładna studentka Oksfordu, trafiła do rynsztoka po tym, jak w katastrofie lotniczej zginęła cała jej rodzina. Uzależniona od narkotyków prostytuuje się teraz w domu publicznym gdzieś na londyńskim Soho, dzielnicy słynącej z zakrojonego na szeroką skalę przemysłu erotycznego. Przy okazji mierzy się z wyrzutami sumienia. Ona też miała być na pokładzie tego samolotu. Cała poobijana i posiniaczona, nie tylko zresztą na ciele, nie widzi już sensu w swoim życiu.

Wszystko zmienia pojawienie się Keitha Proctora (Raza Jaffrey), dziennikarza śledczego od lat na własną rękę prowadzącego sprawę wypadku. Mężczyzna rzuca całkiem nowe światło na wydarzenie: doszło do zamachu, którego celem była jedna osoba, a reszta ofiar to zwyczajnie skutek uboczny operacji. Gdy przez jej nieuwagę i buńczuczność reporter zostaje zamordowany, młoda kobieta postanawia sama zająć się rozwikłaniem skrzętnie ukrywanej przez brytyjski rząd tajemnicy. Tym sposobem trafia pod skrzydła Iaina Boyda (Jude Law), odizolowanego od społeczeństwa twardziela nie z tej ziemi i byłego agenta MI6, zamieszkującego malownicze tereny Szkocji. Mógłby pewnie szkolić największych śmiałków w armii Jej Królewskiej Mości, ale musi się zadowolić wiedzioną żądzą zemsty Stephanie, która za wszelką cenę pragnie wytropić i zabić terrorystę odpowiedzialnego za śmierć jej bliskich.

Wyreżyserowana przez Reed Morano „Sekcja rytmiczna” (2020) mogła niewątpliwie stanowić kolejny krok milowy na gruncie emancypującego się od jakiegoś czasu kobiecego kina akcji, tym bardziej, że wyprodukowali ją ludzie tak doświadczeni, jak Barbara Broccoli i Michael G. Wilson, duet na co dzień skupiony przede wszystkim na realizacji kolejnych części przygód Jamesa Bonda (uważnym fanom tej sagi krajobraz, w którym zaszył się Iain, natychmiast skojarzy się z majątkiem Skyfall). Zapytana swego czasu, czy agenta 007 czeka w przyszłości zmiana płci, Broccoli wykluczyła taką możliwość, argumentując to tym, że nie ma sensu przeistaczać męskich postaci w kobiety, a lepiej po prostu tworzyć więcej silnych bohaterek i znajdować dla nich miejsce w różnego rodzaju historiach, także tych stereotypowo przypisywanych wcześniej mężczyznom.

I już mogłoby się wydawać, że opisaną przez producentkę osobą jest co rusz zmieniająca tożsamość Stephanie, gdyby nie pełen fabularnych nieścisłości scenariusz Marka Burnella, debiutanta adaptującego własną serię książek. To na nim przede wszystkim spoczywa odpowiedzialność za liczne niedopowiedzenia, możliwe do wyjaśnienia na kartach kilkusetstronicowej powieści, ale nie do zaakceptowania w niespełna dwugodzinnym metrażu. Przekonany najpewniej co do wysokiego prawdopodobieństwa kontynuacji tej sagi, Burnell wtłacza do tekstu zdecydowanie za dużą ilość wątków, większość jedynie awizując, domykając zaś zaledwie kilka, a przy tym – paradoksalnie – posługuje się absurdalnie długimi elipsami, zupełnie tak, jakby obawiał się, że nikt jednak nie wyłoży pieniędzy na kolejne tytuły, więc na wszelki wypadek warto pokazać jeszcze trochę tego, co wcześniej napisał.

Całości nie pomaga też reżyserka, wprowadzająca dodatkowy chaos na poziomie wizualnym. Film Morano jest męczący i odpychający percepcyjnie, z uwagi nie tylko na krótkie, przerywane gwałtownymi cięciami, rozedrgane i silnie zsubiektywizowane ujęcia, ale także na zimną paletę barw, sztampowo przełamywaną przez skąpane w ciepłym świetle oraz miękko filtrowane retrospekcje.

Blake Lively w filmie "Sekcja rytmiczna" (reż. Reed Morano, 2020)

Nie sposób jednak nie zauważyć, że utwór wpisuje się poniekąd w przywołane słowa producentki. Oto bowiem kino akcji, w którego centrum stoi kobieta. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że to nieco inaczej rozpisana bohaterka, być może bardziej realistyczna od swoich poprzedniczek. Już sam trening, któremu zostaje poddana, odbiega, zwłaszcza formalnie, od wielu innych tego typu przedstawień – nie jest ani efektowny, ani nawet efektywny. Nie ma tu, ot, choćby, sekwencji montażowej, podczas której uczennica przerasta mistrza. Jest za to mozolne pokonywanie własnych słabości, symbolizowanych przez wejście do lodowatego jeziora i przepłynięcie go wpław. Stephanie, co szalenie istotne, nie staje się maszynką do zabijania. Z wielu względów, głównie moralnych.

Żadna z niej Nikita czy Atomowa Blondynka. Bohaterka z finału niewiele różni się od kobiety, którą widz poznaje w skrajnie naturalistycznym pierwszym akcie. Może nie ma już sińców i przetartych ubrań, a jej chód jest odrobinę pewniejszy, ale wewnątrz to wciąż ta sama dziewczyna z dobrego domu, niemogąca poradzić sobie z niewyobrażalną stratą. Ogarnięta przez pustkę i depresję, których przezwyciężyć nie jest w stanie najkrwawsza nawet zemsta, każdą kolejną misję kończy porażką. Była w rozsypce i wciąż jest w rozsypce, niezależnie od tego, ile kilometrów przebiegnie podczas ćwiczeń lub ile magazynków wystrzela.

Nie potrafi zabić z zimną krwią, przynajmniej tu, w „Sekcji rytmicznej”. Niewykluczone bowiem, że w kolejnych częściach, o ile oczywiście powstaną – a w otwartym zakończeniu wyraźnie czuć narodziny nowej franczyzy – nie będzie już miała takich skrupułów. Na razie w jej słabości, całkowicie zrozumiałej z czysto ludzkiego punktu widzenia, tkwi największa siła filmu. Nie na tyle jednak intensywna – choć odchodząca od dotychczasowego, pełnego glamouru ekranowego wizerunku Lively robi wszystko, co w jej mocy, żeby uwiarygodnić tak skonstruowaną postać – by załatać wszystkie dziury i pozwolić złapać obrazowi, nomen omen, odpowiedni rytm.

Recenzja filmu Sekcja rytmiczna (The Rhythm Section); reż. Reed Morano; Hiszpania — USA — Wielka Brytania 2020; 109 minut