Pokuta na parkiecie
Jest w „Drodze powrotnej” (2020) Gavina O’Connora znakomita sekwencja montażowa. Oto główny bohater, zaopatrzony w kilkadziesiąt tanich browarów (żeby nie było – mowa o objętościach w standardzie amerykańskim, a więc zawierającym dwanaście uncji płynu, czyli około 355 mililitrów piwa), sięga do lodówki po puszkę, przekłada ją do zamrażarki, z której z kolei wyjmuje uprzednio schłodzony napój. Wypija jej zawartość i rutynowo wyciąga rękę po następną. I tak w kółko, aż do momentu, w którym zasypia. To nie tylko pierwszorzędnie zainscenizowany upływ czasu (od zmierzchu do świtu), ale również dowód na to, że mężczyzna mierzy się z jak najbardziej realnym problemem.
Jack Cunningham (Ben Affleck), pogrążony w depresji i uzależniony od alkoholu budowlaniec z Los Angeles, a niegdyś wielka gwiazda koszykówki na szczeblu licealnym, dostaje propozycję trenowania ponoszącej porażkę za porażką szkolnej drużyny, w której sam przed laty grał. To dla niego szansa na dostąpienie odkupienia, a dla chłopaków z zespołu – okazja, by skosztować nieco manny z nieba.
Ukojenie po pracy bohater odnajduje nie w kościele, a w lokalnym barze, którego stał się najbardziej rozpoznawalnym gościem. Pub jest jego świątynią, wyskokowy trunek – nowym bożkiem. Pije bez opamiętania, choć w akcie tym nie tkwi ani nic oczyszczającego, ani tym bardziej hedonistycznego. To raczej pozbawiony radości nawyk, doraźnie eskapistyczny, zagłuszający ból dosłownie na chwilę. Każda kolejna noc zaczyna się i kończy w ten sam sposób – golnięcie parunastu kufli piwa i kieliszków wódki, a potem powrót do domu w asyście swoistego anioła stróża, który przed laty w identyczny sposób eskortował jego ojca, też najpewniej zalanego w trupa.
Wszelkie konotacje religijne nie są bynajmniej bezpodstawne. Całość toczy się w środowisku katolickim. Ksiądz, od którego bohater otrzymuje ofertę, jest dyrektorem szkoły o takim właśnie charakterze. Mężczyzna zamieszkuje dzielnicę San Pedro, bardzo zróżnicowaną etnicznie część Los Angeles, której sporą część ludności stanowią wierzący i praktykujący Latynosi, utrzymujący się w znacznej mierze z rybołówstwa (dzięki ulokowanemu w tej okolicy głównemu portowi miasta). Metafora połowu też nie jest przypadkowa. To w istocie rdzeń przypowieści. Sieć – podobnie jak w Nowym Testamencie – zostaje zarzucona kilkakrotnie, nie tylko przez wspomnianego kapłana, który wyciąga pomocną dłoń do Jacka, ale także przez niego samego, skupiającego wokół siebie grupę niezdyscyplinowanej i buntującej się młodzieży.
Moment, w którym u drzwi staje ksiądz i kołacze, zmienia jego życie. Nie chodzi bowiem wyłącznie o przyjęcie nowej posady, ale również o podjęcie terapii. Cunningham potrzebuje tego wyzwania. Przygarniając pod swoje skrzydła drużynę złożoną z samych leserów, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, staje się wreszcie pożyteczny. Młodzi, nieopierzeni chłopcy, którym nie brakuje ani talentu, ani ambicji, tylko czekali na kogoś, kto ich poprowadzi; kogoś doświadczonego, przed laty zdobywającego tytuł zawodnika roku w bardzo popularnej w Stanach Zjednoczonych koszykarskiej lidze katolickiej.
Trenowanie tych nastolatków, stale się rozpraszających, mających swoje własne problemy w domach, przypomina raczej ewolucję niż rewolucję, co nie zmienia faktu, że zespół zaczyna wygrywać, choć do tej pory zajmował ostatnie miejsce w tabeli. Cuda się zdarzają, modlitwy zostają wysłuchane, a całość na tym poziomie przypomina kino sportowe rodem z Disneya. O’Connor wcześniej zrealizował zresztą dla tej wytwórni „Cud w Lake Placid” (2004), film opowiadający historię niedocenionej drużyny hokejowej z USA, która na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w 1980 roku pokonała faworyzowanych zawodników ze Związku Radzieckiego. Nie inaczej jest tutaj. Ekipa, która przez wiele lat, a więc od czasów, gdy Cunningham zszedł na dobre z parkietu, nie osiągnęła nic, z chłopców do bicia przeistacza się w czarnego konia rozgrywek.
W opowieściach tego typu, gdzie ofermy wznoszą się na wyżyny swoich umiejętności, udowadniając wszystkim niedowiarkom, ile są warci, tkwi ten sam czar, który unosi się nad dość powszechnym zjawiskiem kibicowania słabszym. Drużyna prowadzona przez Jacka może liczyć na głośny doping publiczności (która – swoją drogą – zapełnia trybuny dopiero wtedy, gdy przychodzą triumfy). Tego samego oczekuje od widowni przed ekranem sam trener, mężczyzna mierzący się z nieprzepracowaną traumą z przeszłości, która doprowadziła nie tylko do popadnięcia w nałóg, ale również do rozpadu małżeństwa. O’Connor kreśli portret człowieka, który potrafi zbudować zwycięzców. Pytanie o to, czy nauczy się podnosić po własnych porażkach, nasuwa się samo. Pewne jest, że na jakiś czas rzeczywiście odkłada alkohol, ale nie sposób już przewidzieć, czy uda mu się utrzymać ten stan. Można jedynie zgadywać.
Film jest dość banalny. Zdecydowanie za mało tu społecznego komentarza, zaledwie sygnalizowanego przez twórcę, doskonale dla przeciwwagi wybrzmiewającego w niemniej przeciętnym „Trenerze” (2005) Thomasa Cartera, koncentrującym się wokół systemowych nierówności w środowisku czarnoskórej młodzieży. Przemiana bohatera, jakkolwiek szablonowa, oparta na wyraźnie katolickich fundamentach, wydaje się do zaakceptowania, choć raczej nie na tyle, by obraz mógł się stać nowym sportowym klasykiem. Nie bez znaczenia pozostaje fakt obsadzenia w głównej roli niegdysiejszej gwiazdy kina, swoistego bożyszcza, obecnie zaś człowieka zmagającego się z podobnymi problemami, co kreowana przezeń postać. Affleck, już wcześniej współpracujący z O’Connorem przy okazji nieudanego „Księgowego” (2016), był na odwyku podczas realizacji „Drogi powrotnej”. W wywiadach promocyjnych przyznawał, że udział w projekcie miał dla niego wymiar terapeutyczny. Brzmi to szalenie kliszowo i sentymentalnie, trochę tak, jak cały ten film, ale – kierując się czysto chrześcijańskimi pobudkami – warto uwierzyć na słowo lub zwyczajnie zobaczyć, jak wygląda to uzdrawianie na ekranie.