Urodzony 4 lipca
Macierzyństwo, flaga państwowa i szarlotka, czyli – jak mówią za oceanem – najświętsze wartości, których nie zakwestionuje ponoć żaden prawdziwy Amerykanin, niezależnie od koloru skóry czy przynależności politycznej. To oczywiście tylko wyrażenie – elementów tych na próżno szukać w Deklaracji Niepodległości obok wolności i równości oraz prawa do życia i pogoni za szczęściem. Niektórzy zapewne dodaliby do tej wyliczanki baseball, choć to już kwestia sporna, bo w końcu inni mogliby się oburzyć, twierdząc, że bardziej pasują tam koszykówka lub futbol amerykański. Gdyby obywatele Stanów Zjednoczonych mieli wybrać najbardziej patriotyczny film, idealny na wieczorny seans 4 lipca, organizowany tuż po uroczystej paradzie i spektakularnym pokazie fajerwerków, też prawdopodobnie nie obyłoby się bez zgrzytów. Nietrudno jednak wyobrazić sobie sytuację, być może nieco utopijną, w której wszyscy zgodnie zasiadają przed ekranami – w domu, w kinie czy pod gołym niebem (to w końcu sam środek lata!) – żeby obejrzeć „Yankee Doodle Dandy” (1942).
Obraz ten, zrealizowany przez Michaela Curtiza – co znamienne, imigranta prosto z Węgier – w 2006 roku uplasował się na osiemnastym miejscu na liście najlepszych musicali wszech czasów według Amerykańskiego Instytutu Filmowego. Ponadto, znalazł się także, co prawda w przedostatniej dziesiątce, wśród stu tytułów, które najbardziej inspirują jankeską publiczność. Nic dziwnego! To w znacznej mierze film wspaniały i widowiskowy, po brzegi wypełniony żołnierskimi i chwytliwymi melodiami, choć nie sposób ze współczesnej perspektywy nie zauważyć, że wręcz bezwstydnie utrwalający mity, które ukonstytuowały USA. Ameryka bez wątpienia jest tu na pierwszej i uprzywilejowanej pozycji, lecz ani nie w myśl doktryny politycznej – całkiem popularnej na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku, lansowanej przez pioniera lotnictwa Charlesa Lindbergha – ani tym bardziej w zgodzie ze sloganem przyświecającym kampanii Donalda Trumpa.
Skarb narodu
Bohaterem biograficznego „Yankee Doodle Dandy” jest George M. Cohan (1878-1942), postać jak najbardziej realna, aktor, kompozytor, producent i reżyser teatralny, cudowne dziecko i ikona branży rozrywkowej we wczesnych dekadach XX wieku. Słowem: człowiek, który posiadł Broadway, jak pisała o nim ówczesna prasa. Stworzył ponad pół tysiąca piosenek oraz trzydzieści pięć sztuk muzycznych – większość we współpracy z wieloletnim partnerem Samem H. Harrisem – wystawianych na nowojorskich deskach. Mówi się, że to on położył podwaliny pod musical, który w niemal niezmienionej formie przetrwał do dziś. W jego dorobku artystycznym można znaleźć pieśni preferujące i promujące całkowicie amerykański punkt widzenia – utwory te sławią więc flagę w gwiazdy i pasy, jankeską dziewczynę (doskonałą, rzecz jasna), no i samo centrum świata, czyli Broadway. Wszystkie one równie dobrze mogłyby posłużyć jako suplement do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. W sercu realizowanych przezeń opowieści stoi zawsze przeciętny Amerykanin, który dzięki wrodzonym mu cechom – sile, wytrwałości i otwartości – jest w stanie pokonać rzucane przed nim przeszkody, osiągając wymarzony sukces. Taki jest też Cohan w interpretacji Jamesa Cagneya u Curtiza – zapytany w jednej ze scen, jaki jest jego przepis na pomyślność, odpowiada bez zastanowienia: „Jestem tylko zwykłym facetem, który wie, czego chcą inni zwykli faceci”.
„Yankee Doodle Dandy” otwiera retrospekcja, na którą nie każde studio mogło sobie pozwolić (Warnerowie zawarli niepisany sojusz z ówczesną administracją w Waszyngtonie). Oto Cohan zostaje zaproszony do Gabinetu Owalnego, gdzie Franklin Delano Roosevelt (gra go tu kapitan Jack Young, przez wybitnego operatora Jamesa Wonga Howe’a fenomenalnie filmowany wyłączenie od tyłu i w niskim kluczu oświetleniowym, zaś głosu użycza imitator Art Gilmore; to, swoją drogą, pierwsze kinematograficzne przedstawienie aktualnie urzędującego prezydenta) wręcza mu Medal Honoru za krzewienie patriotyzmu wśród obywateli. W zamian za wyróżnienie bohater, pierwszy człowiek estrady odznaczony tym laurem, dzieli się z lokatorem Białego Domu historią swojego życia: od wczesnego dzieciństwa, kiedy to stał się gwiazdą wodewilowej trupy jego rodziców, przez największe triumfy świętowane na Broadwayu, aż po powrót z emerytury, by w musicalu „I’d Rather Be Right” wcielić się w nikogo innego, jak właśnie samego Roosevelta.

Biografia godna podziwu, trzeba przyznać. Cohan urodził się 4 lipca, a więc w Dzień Niepodległości (przynajmniej w filmie, bo w istocie przyszedł na świat 3 lipca, ale to niejedyne scenariuszowe przekłamanie), imię otrzymał na cześć prezydenta Washingtona, pierwszą rzeczą, jaką miał w ręku, była amerykańska flaga, wtedy jeszcze z trzydziestoma ośmioma gwiazdami (upływ czasu jest tu wygrany wyśmienicie – na sztandarze pojawiają się po prostu kolejne białe pentagramy). Nie powinno więc dziwić, że właśnie po losy tej postaci sięgnął Curtiz, przyciągając na projekcje tłumy widzów. Nawet na tle innych wielkich osobistości portretowanych na masową skalę w tym okresie, by wspomnieć choćby o wynalazcy telegrafu w „Młodym Edisonie” (reż. Norman Taurog, 1940), żołnierzu-pacyfiście w „Sierżancie Yorku” (reż. Howard Hawks, 1941) czy baseballiście Lou Gehrigu z „Dumy Jankesów” (reż. Sam Wood, 1942), Cohan jest aż do bólu amerykański. Konkurować mógłby z nim chyba tylko biedny adwokat, który został głową państwa w „Młodości Lincolna” (reż. John Ford, 1939). Kino w stylu „Yankee Doodle Dandy” było skazane na sukces z jeszcze jednego powodu: całość pełnymi garściami czerpie z narracji wypracowanych przez pisarza Horatio Algera, a więc zawierające uwielbiany w Ameryce motyw od pucybuta do milionera, w którym cnotliwość i pracowitość nagrodzone zostają wiktorią. Protagonista będący ucieleśnieniem American Dream był i popularny, i pożądany, zwłaszcza w porze wojennej pożogi.
Pan Cohan jedzie do Hollywood
Życiorys króla Broadwayu chciało zrealizować kilka wytwórni. Zęby ostrzyło sobie między innymi studio MGM, które miało już wstępnie ułożony grunt pod film zatytułowany „Czwórka Cohanów” (w skład rodzinnego zespołu objazdowego o nazwie The Four Cohans wchodzili George, jego rodzice – Jerry i Nellie – oraz młodsza siostra Josie) z Mickeyem Rooneyem w roli głównej, ale jej szef, Louis B. Mayer, nie zgodził się na to, by kompozytor mógł ingerować w kształt scenariusza. Kolejnym potentatem w branży przymierzającym się do tematu był Samuel Goldwyn, który na ekranie wyobrażał sobie Freda Astaire’a. W tym przypadku to aktor odmówił wzięcia udziału w przedsięwzięciu, argumentując swą decyzję tym, że preferowany przez Cohana ekscentryczny taniec ze sztywnymi nogami, określany niekiedy mianem kangurzego chodu, stał w opozycji do płynnych, pełnych gracji i starannie przygotowywanych przez niego ruchów. Dopiero wtedy pałeczkę przejęła firma Warner Bros., od tego momentu poniekąd specjalizująca się w muzycznych biografiach [dla przykładu, w latach czterdziestych studio wydało „Błękitną rapsodię” (reż. Irving Rapper, 1945) o George’u Gershwinie oraz „Dzień i noc” (reż. Michael Curtiz, 1946) o Cole’u Porterze].
Na krześle reżyserskim zasiadł nierozerwalnie łączony z Warnerami Curtiz. I choć twórca nie jest zwykle kojarzony z tego typu kinem, w trakcie całej swojej kariery – na którą składa się aż 166 filmów, tworzonych najpierw w Europie, a potem w USA – zrealizował trzynaście musicali, w tym „Mammy” (1930) z Alem Jolsonem, a także obraz przedstawiający światu Doris Day, mianowicie „Romans na pełnym morzu” (1948). Nawet dla niego, znanego z tyrańskiego zarządzania planem, „Yankee Doodle Dandy” jest czymś wyjątkowym – reżyser dał aktorom, głównie Cagneyowi, swobodę, której nie zaznał nikt pracujący z nim wcześniej (pamiętać należy, że to nie pierwszy, a piąty wspólny projekt tego duetu). Jakby tego było mało, Curtiz zmiękł ponoć na tyle, że przez lata po Hollywood krążyła pogłoska, iż to właśnie jego szlochanie słychać w scenie śmierci ojca głównego bohatera.
Fragment ten został zresztą dopisany w celu urozmaicenia anegdoty. Scenarzyści filmu – Robert Buckner i Edmund Joseph – narzekali w przesyłanych sobie notatkach, że nie lada wyzwaniem jest stworzenie biografii człowieka, którego całe życie koncertuje się wokół teatru. Cohan nie miał ponoć żadnych zainteresowań, zaś jego jedynym dążeniem było odniesienie sukcesu na broadwayowskich deskach, co wszak udawało mu się osiągnąć wielokrotnie. Losy Cohana były na tyle nudne, że jako doradcy zostali zaangażowani bracia Julius i Philip Epsteinowie, zdobywcy Oscara za „Casablankę” (1942), także autorstwa Curtiza, którzy ostatecznie zrezygnowali ze starań o włączenie ich do czołówki filmu (znaleźli się, mimo wszystko, na liście płac). Buckner dołożył skądinąd wszelkich starań, by udowodnić, iż to właśnie on odpowiada za zdecydowaną większość skryptu.
Produkcja ruszyła 3 grudnia 1941 roku, a więc dokładnie cztery dni przed atakiem na Pearl Harbor. Informacja o wypowiedzeniu wojny Japonii zmieniła diametralnie nie tylko charakter prowadzonych działań w studiu, ale również późniejszy wydźwięk gotowego materiału. Dwa miesiące zajęło ekipie ukończenie całości (dziesięć dni po terminie). Datę uroczystej premiery wyznaczono – a jakżeby inaczej! – na 4 lipca, ale stan zdrowia chorującego na raka Cohana sprawił, że musiano ją przełożyć na 29 maja 1942 roku (tego dnia przypadał w USA Memorial Day, podczas którego czci się pamięć poległych żołnierzy). Warner Bros. wpadło na pomysł, by zamiast regularnych biletów, sprzedawać obligacje wojenne (pokłosie paktu z Rooseveltem). Ich ceny wahały się od 25 do 25 tysięcy dolarów (najwyższą stawkę zapłacił między innymi komik i piosenkarz Eddie Cantor, otrzymując w zamian dwie miejscówki). W ten sposób na poczet bojowej mobilizacji udało się zgromadzić 5 milionów ówczesnych dolarów (na kwotę tę złożyły się dokładnie 1554 osoby, co oznacza, że średnio wejściówka kosztowała około 3218 dolarów).
Moja matka dziękuje, mój ojciec dziękuje, moja siostra dziękuje, i ja wam dziękuję.
James Cagney jako George M. Cohan
Do szerokiej dystrybucji „Yankee Doodle Dandy” trafił 2 stycznia 1943 roku, a więc w momencie, gdy wojna zdążyła rozszaleć się na dobre (Amerykanie byli wówczas na frontach od prawie trzynastu miesięcy). Film zgarnął bardzo pozytywne recenzje i stał się jednym z największych hitów studia w tej dekadzie. Finansowo tego roku pokonała go tylko „Pani Miniver” (1942) Williama Wylera. Obraz doczekał się ośmiu nominacji do nagród Akademii, z czego trzy przekształciły się w statuetki. Oscary powędrowały do ludzi odpowiedzialnych za dźwięk, muzykę w musicalu (dramaty lub komedie zaliczały się do osobnej kategorii) oraz do Jamesa Cagneya, który podczas gali był w zasadzie bezkonkurencyjny.
Kapitan Ameryka
Nie ulega wątpliwości, że to właśnie on przyczynił się do tak gigantycznego zainteresowania filmem, obok oczywiście szalenie patriotycznego tematu. Do roli został ponoć namaszczony przez samego Cohana (obaj byli Amerykanami irlandzkiego pochodzenia). W tamtym okresie Cagney był niepodważalnie największą gwiazdą zakontraktowaną przez Warner Bros. (ten status powoli odbierał mu Humphrey Bogart); w pewnym momencie grał w aż czterech tytułach rocznie. Aktor, kojarzony dziś głównie z kinem gangsterskim – na co jednym z wielu dowodów są „Aniołowie o brudnych twarzach” (1938), ma się rozumieć, w reżyserii Curtiza – stwierdził po latach, że gatunek ten był tylko objazdem. I nie chodzi tu jedynie o otrzymanie Oscara za zagranie pozytywnej postaci. Cagney zaczynał jako tancerz wodewilowy; we wczesnej fazie kariery pojawił się w musicalu „Nocne motyle” (reż. Lloyd Bacon, 1933) ze zniewalającą choreografią Busby’ego Berkeleya, ale studio wolało inwestować w jego oblicze twardziela ze spluwą w dłoni. Widownia miała więc prawo nie znać go od tej strony – minęła wszak dekada od poprzednich ekranowych pląsów. Angaż do „Yankee Doodle Dandy” był ryzykowny, tym bardziej, że prasa rozpisywała się o wspomnianym już porzuceniu projektu przez Astaire’a. To musiało rozpalać wyobraźnię. Poza tym, Cagney potrzebował tej roli. Zewsząd pojawiały się oskarżenia o sympatyzowanie z komunistami, zaś podstawą do podobnych twierdzeń był fakt, że przewodniczył on Gildii Aktorów oraz wyrażał szczere poparcie dla polityki Nowego Ładu (w istocie wspierał także organizację Hollywood Anti-Nazi League, finansowaną przez Komunistyczną Partię Stanów Zjednoczonych, do której należało wielu prominentnych ludzi kina). Chcąc uciszyć spekulacje, uznał, że udział w tak patriotycznym przedsięwzięciu powinien wystarczyć. Nie mylił się.

Przeszkodę mógł stanowić nie najwyższych lotów wokal Cagneya. Ponieważ jednak większość Amerykanów kojarzyła twórczość Cohana, również z głosem poniżej broadwayowskich standardów, aktor bez problemu przekształcił własne niedociągnięcia w zaletę, po prostu melorecytując wykonywane przed kamerą kawałki. Co ważne, naśladując mistrza sceny muzycznej, ani przez chwilę nie rezygnuje ze stylu, który zdążył wypracować w przeszłości. Cagney, jak to ujął Edwin Jahiel w swojej recenzji, gra piosenkarza i tancerza tak energicznie (na planie dwukrotnie skręcił kostkę), że tworzy właściwą dla takich przedstawień iluzję. Pauline Kael z kolei nie omieszkała pójść o krok dalej, twierdząc, że aktor jest dużo bardziej elektryzujący niż sam Cohan. Z ekranu bezspornie bije niezwykła siła – nic dziwnego, że Cagney uważał występ w „Yankee Doodle Dandy” za swój ulubiony.
Cohan, obejrzawszy film, miał ponoć powiedzieć: „O kim to było?” (jego córka Georgette dodała, że realizacja Curtiza „portretuje taki żywot, jaki tatuś z całą pewnością chciałby wieść”). Życiorys kompozytora jest rzeczywiście dalece spreparowany (choć na przykład na poziomie mise-en-scène zadbano o to, by jak najdoskonalej oddać broadwayowskie realia sprzed kilku dekad, układy choreograficzne zlecając człowiekowi, który należał do trupy Cohana). Swoje artystyczne wybory studio tłumaczyło dość luźną polityką związaną z kinem biograficznym – chodziło głównie o to, by udramatyzować przekaz, co miało pozwolić na przyciągnięcie szerszej publiki. Producenci pisali w liście do Cohana: „Wierzymy, że pana głęboki patriotyzm jest tematem o wiele donioślejszym aniżeli tylko historia pańskiego sukcesu”. Tym niemniej, taka argumentacja nie przeszkodziła twórcom, by sporo miejsca poświęcić aspektom życia prywatnego, czemu muzyk sprzeciwiał się jeszcze na etapie prac nad skryptem (postać Mary, ukochanej bohatera, jest w dużej mierze owocem wyobraźni scenarzystów, łączącym cechy jego dwóch żon).
Chwała
Z całą pewnością fantazją nie są wykorzystane w filmie piosenki: od „Give My Regards to Broadway” z musicalu „Little Johnny Jones” z 1904 roku (inskrypcję „Pozdrówcie ode mnie Broadway” umieszczono na pomniku Cohana, znajdującym się na Times Square – ściślej mówiąc: na Duffy Square – tuż przed charakterystycznymi czerwonymi schodami, gdzie kupić dziś można przecenione wejściówki do nowojorskich teatrów), przez „You’re a Grand Old Flag”, do której po wielu dekadach, mniej lub bardziej świadomie, nawiązał Johnny Cash w patetycznej pieśni „Ragged Old Flag”, aż po „Over There”, najbardziej znany utwór pierwszej wojny światowej, nieformalny hymn USA w tym okresie, brzmiący jak komenda do ataku. Kontrakt pomiędzy Warner Bros. a Cohanem zakładał napisanie przez niego trzech nowych kawałków, lecz te nigdy nie powstały – twórcom musiały wystarczyć popularne numery w stylu „The Yankee Doodle Boy”.
Film Curtiza broni się współcześnie właśnie znakomitą aranżacją audiowizualną piosenek Cohana. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż jest to jednocześnie kino propagandowe, nastawione przede wszystkim na ulokowanie w jak najlepszym świetle bohatera (nie ma mowy o pokazywaniu jego ciemniejszej strony), będącego personifikacją prezydenta Roosevelta, który z kolei jest ucieleśnieniem całych Stanów Zjednoczonych, najpierw w dobie kryzysu ekonomicznego, a następnie w okresie wojny z Państwami Osi. (Warnerowie, swoją drogą, tak bardzo sprzyjali polityce ówczesnego prezydenta, unieruchomionego wszak na wózku inwalidzkim przez polio, że w sekwencji, w której Cohan wciela się w tę postać w jednej ze sztuk, zamiast siedzieć w miejscu, żywiołowo skacze po scenie). To jeden z tych obrazów, który wspierał aktywne uczestnictwo Ameryki w batalii o międzynarodowej skali przy jednoczesnym nieukazywaniu tego, co tak naprawdę działo się na frontach (to dosyć popularny trend wówczas, wyrażający niechętne odchodzenie kraju od doktryny izolacjonizmu). „Yankee Doodle Dandy” to kino, które z jednej strony zachęca do wypatrywania na horyzoncie Gwieździstego Sztandaru i udziału w walce, a z drugiej – daje wytchnienie w trudne dni (to w końcu wciąż musical!).

U Curtiza jest w zasadzie tylko jeden moment mówiący o porażce odniesionej przez bohatera. Chodzi mianowicie o scenę, w której poważna sztuka pod tytułem „Popularity” okazuje się spektakularną klapą. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Cohan doznaje oświecenia: jego działalność rozrywkowa, przynosząca eskapizm i motywująca do działania, sprawia, że ludziom żyje się lżej. Brzmi znajomo: zaledwie kilka miesięcy wcześniej protagonista „Podróży Sullivana” (1941) w reżyserii Prestona Sturgesa, tytułowy filmowiec, doszedł do podobnych wniosków, zdając sobie sprawę, że nie kino napuszone i poważne, a niezobowiązująca komedia pełna zabawnych gagów jest tym, co daje wytchnienie w epoce kryzysu.
Amerykanie kochają takie historie, wyrastające na dodatek gdzieś z etyki protestanckiej; historie, w których ich państwo jawi się, jak to określa jeden z bohaterów „Yankee Doodle Dandy”, jako Słodka Kraina Wolności. Tu rzeczywistość przekształca się w mit, a sen, w którym sukces jest na wyciągnięcie ręki, może się ziścić każdemu, kto ciężko pracuje i poświęca swemu celowi wszystko, co ma, również imigrantom zasilającym ten olbrzymi tygiel narodów. Słodka Kraina Wolności nie jest jednak dana raz na zawsze – trzeba o nią walczyć i trzeba jej bronić. Cagney, na plakacie autorstwa Billa Golda, stylizowany jest, co prawda bez brody, na Wujka Sama z afisza werbunkowego z 1917 roku (wykonanego przez Jamesa Montgomery’ego Flagga): może nieco mniej surowego, ale poprzez szeroki uśmiech na twarzy podprogowo zachęcającego do zaciągnięcia się do armii i walki w imię ojczyzny. Curtiz, jak zresztą wielu jego kolegów po fachu, skupia się tu celowo na Wielkiej Wojnie – wspomnienie o niej wywoływało w widzach bardzo silnej emocje i wyzwalało w nich chęć czynnego zaangażowania w nowy konflikt. To nie jest ohydny przekaz, a raczej tylko (i aż!) szowinistycznie patriotyczny film, utrwalający ponadto nacjonalistyczny mit o supremacji amerykańskich cnót i wartości, który współczesną publikę, przynajmniej tę spoza USA, rzeczywiście może zrazić. (I nie tylko tę, bo również w Stanach Zjednoczonych pojawiają się głosy porównujące Cohana do Trumpa, wyciągające na wierzch te najgorsze cechy – obaj to showmani, gorąco deklarujący swoje oddanie krajowi oraz bezpośrednio i poprzez populistyczne hasła zwracający się do zwykłego obywatela). Należy jednak pamiętać o okolicznościach, w jakich powstał. Poza tym, nawet dzisiaj zdarzają się obrazy, w który wymachiwanie flagą jest znacznie mniej niewinne, zaś przesadzonego wyznania miłości do Stanów Zjednoczonych nie łagodzą w nich znakomite numery muzyczne.
Epilog
W 1955 roku Melville Shavelson zrealizował film „Nasza siódemka” z Bobem Hope’em w roli Eddiego Foya, innej gwiazdy wodewilu z przełomu XIX i XX wieku. Cagney powtórzył w nim swoją rolę z „Yankee Doodle Dandy” (w autobiografii aktor tłumaczył, że zrobił to z kilku powodów, a jednym z nich była potrzeba schudnięcia jakichś siedmiu kilogramów, czemu sprzyjało mordercze przyswajanie kroków). W przeciwieństwie do dzieła Curtiza, u Shavelsona na próżno szukać laurki wystawionej człowiekowi, który posiadł Broadway. To dużo bardziej gorzki portret Cohana, pełen ironii, a może wręcz sarkazmu. Bohaterowie w kwiecie wieku (Cagney miał prawie pięćdziesiąt sześć lat na karku w dniu premiery) przekomarzają się w towarzystwie kilkunastu jegomościów, próbując rozstrzygnąć, czyja twórczość jest lepsza. Ostatecznie rezygnują z waśni – łączy ich taniec. Można obejrzeć „Naszą siódemkę”, żeby się przekonać, iż wszystkie te wyczyny Cohana z flagą USA stały się w pewnym momencie obiektem kpin. Zaraz potem warto raz jeszcze zasiąść do „Yankee Doodle Dandy”, w którym iluzja jest tak wspaniała. Niekoniecznie 4 lipca.
Postscriptum
W 1985 roku, jako pierwszy czarno-biały film w historii, z inicjatywy Teda Turnera, potentata branży medialnej, „Yankee Doodle Dandy” został pokolorowany przy pomocy niesłychanie kontrowersyjnej techniki komputerowej, której zagorzałym przeciwnikiem był między innymi Roger Ebert, czemu dał zresztą upust w znakomitym tekście „Why I Love Black and White”. Jeśli więc oglądać, to tylko w oryginale.