Dzieci swoich rodziców
Aktor Darren Le Gallo debiutuje jako scenarzysta i reżyser nadspodziewanie przyzwoitym filmem „Sam i Kate” (2022). To – wbrew tytułowi – historia czworga osób, w które wcielają się dwie połączone więzami krwi pary, co już czyni z przedsięwzięcia dzieło dość wyjątkowe. Mowa o Dustinie Hoffmanie i jego synu Jake’u oraz o Sissy Spacek i jej córce Schuyler Fisk. Jeśli do tego wszystkiego dodać fakt, iż jedną z producentek wykonawczych utworu jest Amy Adams, prywatnie żona Le Gallo, to śmiało można przyjąć, że „Sam i Kate” to projekt rodzinny (ciekawe, jak to się ma do gorącej ostatnio dyskusji o nepotyzmie w Hollywood). O familijnym życiu jest to zresztą kino, z należytą wrażliwością dotykające tak ważkich kwestii jak sędziwość i śmierć, które funkcjonują tu na równi z młodością i miłością, romantyczną, ale i ojcowską oraz matczyną zarazem.
Typowo amerykańskie miasteczko leżące gdzieś w stanie Georgia (nie dość, że całość kręcono w tamtejszym Thomasville, to jeszcze bohaterowie kibicują koszykarskiej drużynie Atlanta Hawks). Główna ulica i szereg domów na suburbiach. Uzdolniony rysownik Sam (Hoffman junior), rzuciwszy karierę w branży komiksowej, wraca na stare śmieci, by zająć się podupadającym na zdrowiu Billem (Hoffman senior), do którego – choć to jego tata – zwraca się po imieniu, gdyż zdaniem ponad osiemdziesięcioletniego mężczyzny dorosłym dzieciom nie przystoi, by zachowywały się jak smarkacze. Sam zatrudnia się w fabryce czekolady – tej, w której pracował, będąc nastolatkiem – a po zakończeniu roboty, wypaliwszy uprzednio z kumplem Ronem (Henry Thomas) co nieco marihuany, mierzy się ze zgryźliwym tetrykiem. Bill, Żyd chodzący do chrześcijańskiego kościoła i weteran wojny w Wietnamie, lubi sobie ponarzekać, za nic ma lekarskie zalecenia i wścieka się, gdy syn karmi go czymś, co mogłoby przysłużyć się jego kondycji psychofizycznej (na przykład tofu). Jak uważa, jakiekolwiek starania nie mają sensu – podobnie jak kolory stosowane w sygnalizacji świetlnej – ponieważ i tak stoi już nad przepaścią.
Sam poznaje Kate (Fisk), właścicielkę lokalnej księgarni, która zmaga się tak z traumą spowodowaną przez utratę najbliższych, jak i z kaprysami własnej matki. Tina (Spacek), podobnie jak Bill, też daje się we znaki tej, która się nią opiekuje. Kobieta cierpi na zbieractwo, chorobliwie gromadząc pod swym dachem niepotrzebne jej rzeczy. I choć woli określać się mianem kolekcjonerki, problem jest poważny. Sam, nie mając zielonego pojęcia, z czym walczy Kate, próbuje zaprosić ją na randkę. Kiedy ona stwierdza, że na tym etapie nie chce się z nikim spotykać, on nie daje za wygraną, coraz częściej odwiedzając prowadzony przez nią sklep. Kate poddaje się ostatecznie – jak to często w filmach tego typu bywa – i daje się zabrać na kawę. W tej jakże małej mieścinie wpadają na siebie tak regularnie, że może w próbie zbudowania związku jest metoda, tym bardziej że oboje nawiedzani są przez widmo Kostuchy.

Wprawdzie Le Gallo zatytułował swój film „Sam i Kate”, ale to opowieść nie tylko o pokoleniu dzieci. Jednakowo ważni są tutaj Bill oraz Tina, bez których cała anegdota nie miałaby znaczenia. To wokół nich kręci się ta uniwersalna historia o przywiązaniu i stracie. Sam i Kate są poniekąd pośrednikami przekazującymi odbiorcy obraz swych coraz bliższych końca rodziców (przekaz ten jest tym mocniejszy, że – jako się rzekło – w protagonistów wcielają się jak najrzeczywistsze duety krewniacze, między którymi czuć spójnię). I Bill, i Tina są sfrustrowani miejscem, w jakim się znajdują. Ich ciała i umysły nie są już takie jak dawniej (warto dodać, że Hoffman, rocznik 1935, i Spacek, rocznik 1949, to filary amerykańskiego kina lat siedemdziesiątych zwanego Nowym Hollywood), dlatego z takim trudem angażują się w relację – na poły romantyczną, na poły zaś pragmatyczną, zwłaszcza w ich wieku – z przerażeniem obserwując utracanie kontroli nad swoimi losami i poczynaniami. Bill i Tina tęsknią, i za sympatiami z przeszłości, do czego przyznają się niechętnie – on za zmarłą żoną, ona za mężem, który ją opuścił – i za bliskością drugiego człowieka. Lgną do siebie, ale zachowują dystans.
Sam i Kate, którzy tak wiele przecież przeszli, mocują się z dolegliwościami ojca i matki, słuchając ich utyskiwań i przyglądając się ich dziwactwom. Irytują się i akceptują, łagodząc tyle, ile się da. Sam – przynajmniej do czasu – znosi cudaczne wybryki Billa, czego dobrym przykładem jest otwierająca film sekwencja nocnych zakupów w supermarkecie; Kate przymyka oczy – też do pewnego stopnia – na ekscentryczność Tiny. Wszystko to do momentu, w którym oboje wchodzą do pustych domów. Bill umiera, Tina pozbywa się gigantycznej kolekcji rupieci. Jest sporo uroku w tej naiwnej chwilami przypowieści, która notabene rozgrywa się w okolicach Gwiazdki i Nowego Roku, kiedy to – teoretycznie – zacząć można od początku, raz jeszcze. Cierpią tu zarówno starzy, jak i młodzi, a żałoba jest tym, co łączy wszystkich bohaterów, ale film Le Gallo opiera się też na nadziei, którą symbolizuje piosenka śpiewana przez Kate w finale, z radością i wzruszeniem słuchana zaś przez Sama. To oparte na obserwacji codziennej szarpaniny z życiem kino, w którym stosunki pomiędzy rodzicami a ich dziećmi bywają ujmujące i chwytające za widzowskie serce.