W obronie wnuka
Początek lat sześćdziesiątych. Ze stojącego w kuchni radia dobiegają dźwięki jednej z najżywszych rockowych piosenek o miłości. To „Oh, Boy!” w aranżacji zmarłego tragicznie zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej Buddy’ego Holly’ego. Zdaje się, że Margaret (Diane Lane) i George (Kevin Costner; tu również w roli jednego z producentów wykonawczych) prowadzą życie równie szczęśliwe, jak optymistyczne brzmienie słuchanego utworu. Ich spokojne ranczo w Montanie właśnie wzbogaciło się o nowego członka. Oto na świat przyszedł wnuczek Jimmy. Sielanka nie trwa jednak długo. Już w prologu filmu „Prawo krwi” (2020) w reżyserii Thomasa Bezuchy w wypadku ginie James (Ryan Bruce), jedyny syn pary. Cóż za ironia losu, że mężczyzna ten, od najmłodszych lat szkolący się w jeździectwie, spada z grzbietu konia i umiera, uderzając głową o kamienie. Niedługo potem Lorna (Kayli Carter), wdowa po Jamesie, ponownie wychodzi za mąż. Tym razem za porywczego Donniego Weboya (Will Brittain), który pewnego dnia – ni stąd, ni zowąd – ładuje dziewczynę wraz z dzieckiem do samochodu i odjeżdża w siną dal. Margaret, bojąc się o los wnuka, postanawia natychmiast działać. Namawia George’a do udania się w pościg za uciekinierami. W ten sposób małżonkowie, kierując się na wschód, trafiają do Dakoty Północnej, a konkretniej: do gniazda szerszeni rządzonego twardą ręką przez Blanche (Lesley Manville), nestorkę klanu Weboyów, która bez walki – wcale nie z miłości, a z czystej i wyrachowanej bezwzględności – nie zamierza oddać chłopca dziadkom.
Bezucha, autor takich filmów jak choćby „Rodzinny dom wariatów” (2005), „Monte Carlo” (2011) oraz „Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek” (2018), a więc – co tu dużo mówić – znajdujących się na antypodach westernu, sięga w „Prawie krwi”, adaptacji powieści autorstwa Larry’ego Watsona, po najstarszy z amerykańskich gatunków, punkt ciężkości przenosząc z mężczyzny na kobietę. Tego typu rewizjonizm akcentów to obecnie żadne novum – by się przekonać, wystarczy choćby zerknąć do filmografii Kelly Reichardt – ale dość subwersywne wykorzystanie motywu matczynego gniewu (w tym przypadku raczej babcinego) sprawdza się jako punkt wyjścia. Męski protagonista – to o tyle znamienne, że interpretowany przez Costnera, gwiazdora wielu filmów spod znaku butów z ostrogami – jest tu raczej bierny, co nie oznacza bynajmniej, że nie zaczyna działać, i to na własną rękę, w momencie, gdy sytuacja robi się już na tyle napięta, że nie ma właściwie mowy o odwrocie.
Owszem, to już nie XIX-wieczny Dziki Zachód, ale trudno w zaistniałych warunkach – gdy znany bohaterom grunt osuwa się spod nóg – zachowywać się inaczej. Trzeba sięgnąć po metody z nie tak znowuż odległej przeszłości. George przez trzydzieści lat dumnie nosił odznakę. Wiele przeszedł, pełniąc czynną służbę, która zdążyła obrosnąć legendą. Zna prawo. Wie zatem, co mu wolno, a czego nie. Widząc jednak, z jaką determinacją Margaret przejmuje inicjatywę, postanawia pomóc, nawet jeśli nie każda podejmowana przez żonę decyzja mieści się w jego systemie wartości. Wodzone za nos małżeństwo przemierza Wielkie Równiny w poszukiwaniu wnuka, ostatniej cząstki, która łączy ich ze zmarłym synem. Otaczające ich pustkowia i bezkres nieba tylko potęgują beznadzieję.
„Nie chcę, by Jimmy wychowywał się wśród takich ludzi” – wyznaje Lorna, gdy w końcu udaje się ją znaleźć. Boi się natomiast sprzeciwić. Trudno jej się dziwić. Weboyowie to typy spod ciemnej gwiazdy. Bezwzględny klan, funkcjonujący na wzór gangu Arizony Barker, przestępczyni i liderki rodzinnej grupy ściganej przez FBI w latach trzydziestych, pociąga za sznurki najpewniej w całym hrabstwie. W kieszeni ma nawet lokalnego szeryfa. Na nic groźby – to oni rozdają karty, a jeśli ktoś stanie im na drodze, nie zawahają się użyć ostrzejszych narzędzi, by pozbyć się antagonistów. Nie mężczyźni są tu jednak najgroźniejsi, a matrona Blanche. To z nią skontrastowana zostaje Margaret, kobieta dobra i cicha, na co dzień zajmująca się zaklinaniem koni (nie znaczy to, że i ona nie ma co nieco za uszami; protekcjonalne traktowanie synowej już w prologu kładzie się cieniem na jej nieskazitelnie czystym wizerunku). Tak czy inaczej, starcie z okrutną, nieludzką i przerażającą panią Weboy wydaje się nierówne. Żeby je wygrać, trzeba poświęcić więcej niż można by pierwotnie zakładać.
Bezucha umiejętnie opowiada tę historię, korzystając ze wszystkich dostępnych środków: od panoramicznych kadrów przez subtelnie skomponowane ujęcia, w których dominuje wizualny spokój, aż po brzdękające struny gitary. Jego staromodne „Prawo krwi”, będące próbą uchwycenia jak najszerszego pejzażu Ameryki, cierpi z powodu jednowymiarowych postaci. O ile jeszcze Margaret ma kilka warstw, o tyle cała reszta, na czele choćby z Lorną, której ślub z Donniem pozostaje dla widza niewiadomą, służy co najwyżej jako tło dla matriarchalnej walki w obronie wnuka.