Bardzo długie pożegnanie
Nicole (poruszająca Dakota Johnson) oraz Matt (Casey Affleck; grający tu z energią, której brakowało mu choćby w filmie „Każdy twój oddech” Vaughna Steina) są małżeństwem mieszkającym w niewielkiej miejscowości Fairhope w stanie Alabama (cóż za ironicznie brzmiąca nazwa, biorąc pod uwagę to, jak potoczyły się ich losy). Ona jest aktorką teatralną grającą na okolicznej scenie, on z kolei pracuje jako dziennikarz w lokalnej gazecie, której nikt nie czyta (marzy mu się pisanie dla wziętych periodyków ważnych tekstów zmieniających świat). Mają dwie kilkuletnie córki. Gdy o ambitnego mężczyznę upomina się wreszcie redakcja „New York Timesa”, Matt rozpoczyna pracę korespondenta wojennego depeszującego z krajów Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Fizyczna rozłąka, rzecz jasna, dystansuje małżonków, tym bardziej, że on bierze dosłownie każde zlecenie, jakie wpada mu w ręce. Wszystko się zmienia, kiedy u Nicole zdiagnozowany zostaje nieuleczalny nowotwór. Lekarze stawiają sprawę jasno, nie pozostawiając fałszywych złudzeń: kobiecie pozostało pół roku, może nieco więcej. Dane (Jason Segel), wspólny przyjaciel pary, widząc, co się dzieje, a samemu będąc w dość marnym położeniu, decyduje się wprowadzić do ich domu, by pomóc im przetrwać najtrudniejsze chwile oraz zwyczajnie być przy nich na ostatnim etapie walki z chorobą, przez długi czas skrzętnie ukrywaną przed dziewczynkami. Pomaga więc, jak potrafi najlepiej: robi codzienne zakupy, opiekuje się dziećmi lub po prostu słucha.
„Przyjaciel domu” (2019), film, którego reżyserką jest Gabriela Cowperthwaite, powstał na motywach opublikowanego w magazynie „Esquire” artykułu autorstwa Matthewa Teague’a, tu występującego w roli jednego z producentów wykonawczych (obok między innymi Ridleya Scotta). W wielokrotnie nagradzanym tekście Teague opisał chorobę swojej żony, swój udział w niej oraz bezinteresowne i głębokie wsparcie, jakiego udzielił im Dane Faucheux. „Wżeniłem się w tę sytuację, ale jakim cudem on się w niej znalazł?” – pyta dziennikarz. Kwestię tę porusza również scenarzysta Brad Ingelsby, wcześniej odpowiedzialny za skrypty do „Zrodzonego w ogniu” (2013) oraz „Drogi powrotnej” z 2020 roku (w każdym z nich zagrał przynajmniej jeden z braci Afflecków).
Co zatem takiego sprawia, że Dane, człowiek w sile wieku, który mógłby się wszak zająć samym sobą, postanawia zamieszkać u Nicole i Matta w najbardziej newralgicznym momencie ich relacji? Nowotwór to przecież nie przelewki. Niewykluczone, że to mechanizm obronny, choć nie sposób odmówić mu szczerości. Tak się bowiem składa, że interpretowany przez Segela bohater z ledwością kontroluje własną egzystencję. W oddalonym od Fairhope o dwie i pół godziny jazdy samochodem Nowym Orleanie prowadzi sklep ze sprzętem sportowym, o którym – jak wynika z ostrej wymiany zdań pomiędzy nim a Mattem – od zawsze marzył. W Mieście Jazzu ma nawet dziewczynę, która w prezencie gwiazdkowym daje mu klucze do swego mieszkania. W scenie tej na twarzy mężczyzny rysuje się przerażenie, które z trudem maskuje pod wymuszonym uśmiechem. Duży, a wręcz milowy krok, tym bardziej, że wciąż zajmuje pokój w domu matki i ojca. Co jakiś czas przebąkuje coś o karierze komika scenicznego – on i Nicole poznali się zresztą w teatrze – ale niewiele w tym kierunki robi. Rówieśnicy już dawno wydorośleli, zakładając rodziny i budując dla nich ciche przystanie.
Dane jest więc obiektem kpin, a to tylko potęguje jego problemy psychiczne. Czy przed czymś ucieka? Z całą pewnością przed zaangażowaniem. Owszem, potrafi oddać serce i duszę przyjaciołom, ale tego samego nie jest w stanie zrobić, jeśli chodzi o jego własne związki. „Mają nie tylko ciebie” – słyszy od dziewczyny, gdy oznajmia jej, że ma zamiar pomóc Nicole i Mattowi w przejściu ich prywatnej drogi krzyżowej. Wiele wskazuje na to, że Dane cierpi na depresję. Kiedy wyjeżdża do Arizony, by zwiedzić majestatyczny Wielki Kanion, pojawia się nawet sugestia – padająca z ust przypadkowo napotkanej wędrowniczki z Niemiec imieniem Teresa (Gwendoline Christie) – że robi to nie po to, by znaleźć wyciszenie, ale raczej odludne miejsce, w którym mógłby bez przeszkód popełnić samobójstwo. Dane jest samotny, ale robi dobrą minę do złej gry, nie wychodząc z roli nadwornego błazna.
Czegoś podobnego nie można powiedzieć o Nicole, którą zewsząd otaczają ludzie. I choć jej męża większość czasu nie ma w domu – bo akurat przemierza Libię w poszukiwaniu tematu pozwalającego mu utrzymać żonę i dzieci – są inne osoby. Każda z kobiet, z którymi spotyka się bohaterka, wprost deklaruje, że to ona właśnie jest jej najlepszą przyjaciółką. Kiedy więc protagonistka poznaje diagnozę, nadchodzi ostateczny test. Początkowo wygląda to tak, jak wyglądać powinno. Koleżanki – co Cowperthwaite prezentuje w krótkiej sekwencji montażowej – zostawiają pod drzwiami Teague’ów w wypieki z załączonymi życzeniami powrotu do zdrowia. Czy to rzeczywiście szczera życzliwość, czy może po prostu przejaw charakterystycznej na amerykańskim Południu gościnności? Niedługo potem sąsiedzka pomoc ulega wyczerpaniu. Panie zaczynają żyć własnym życiem i zajmować się swoimi sprawami. Widać to doskonale w krótkiej, zrealizowanej przy zastosowaniu efektu spowolnienia scenie, w której Matt jedzie samochodem przez miasteczko i przygląda się harcującym w parku kobietom od ciast.
Ostatecznie na placu boju pozostaje tylko jedna osoba z grona najbliższych. Dane rezygnuje z etatu w Nowym Orleanie i rozstaje się – po raz kolejny – z partnerką. Tygodnie pod jednym dachem zamieniają się w miesiące, te z kolei w kwartały. Walka z chorobą trwa dłużej niż zakładano. Starcie z nowotworem wpływa nie tylko na bohaterkę, ale również na tych, którzy ją otaczają: męża, córki oraz, rzecz jasna, Dane’a. Mężczyzna okazuje się człowiekiem niezastąpionym, wyręczającym Teague’ów w sprawach zarówno błahych, jak i ważkich. To on przygotowuje dzieciom śniadania i podwozi je do szkoły. To on również, dokładnie tego samego dnia, w którym pada diagnoza, wiezie psa dziewczynek do weterynarza, gdzie zwierzę, także chorujące na raka, zostaje uśpione.
Każdy jest tu zmęczony, ale reżyserka, skupiając się na mniejszych bądź większych sprawach dotyczących codzienności, nigdy nie posuwa się tak daleko, by z „Przyjaciela domu” (wyjątkowo trafny tytuł, rozszerzający ten oryginalny – „Our Friend” – o dodatkowy pierwiastek emocjonalny; wszak w języku polskim w ten właśnie sposób określa się osobę wyjątkowo bliską rodzinie, traktowaną niemal jak jej członek) uczynić kino turpistyczne. Wciąż jest w nim sporo uroku, który wyraża się choćby poprzez ciepłe oświetlenie, skąpane w słońcu kadry oraz w pewnym sensie optymistyczną muzykę spod znaku indie rocka. I choć choroba trawi od wewnątrz, a cierpienie głównej bohaterki rozdziera serca – tak towarzyszących jej osób, jak i widza – Cowperthwaite pokazuje odchodzenie tak, by nigdy nie przekroczyć cienkiej linii, za którą znajduje się ckliwy sentymentalizm mogący zrazić odbiorcę. Owszem, łzy mogą popłynąć, ale autorka nie wyciska ich na siłę, tworząc, a właściwie relacjonując – za pomocą medium ruchowych obrazów – historię z życia wziętą.