Poturbowane marzenia
Fall River w stanie Massachusetts. Jedno z wielu industrialnych miast w Stanach Zjednoczonych. W XIX wieku przeżywało największy rozkwit dzięki prężnie funkcjonującemu tam przemysłowi tekstylnemu, który uczynił z aglomeracji główny ośrodek tego typu w całym kraju. Wpływ tej gałęzi gospodarki pozostaje nie bez znaczenia dla krajobrazu dzisiejszej mieściny. Widać to doskonale w filmie „Prawo dżungli” (2019) w reżyserii Maxa Winklera, twórcy pracującego na ogół dla telewizji, mającego jednak na koncie dwa tytuły kinowe: „Uroczystość” (2010) oraz „Flower” (2017). Autor całymi garściami czerpie z fabrycznego dziedzictwa tego regionu. Jego bohaterami są przedstawicielami klasy robotniczej. To młodzi ludzie ledwo wiążący koniec z końcem, żyjący typowym marzeniem o sukcesie, utożsamianym z wyniesieniem się tej dziury na Zachód, prosto do słonecznej Kalifornii.
Bracia Stanley (Charlie Hunnam) i Walter (Jack O’Connell) Kaminscy – swojsko brzmiące nazwisko świadczy o tym, że i wśród ich przodków znaleźć można ludzi wyruszających za ocean w poszukiwaniu lepszego życia – nie radzą sobie z codziennością. Koczują w zajętej przez komornika ruderze (by nie zerwać umieszczonych na drzwiach plomb, wymykają się – wraz z psem – przez okno), są zatrudnieni w olbrzymiej szwalni, będącej wyrazem dawnej świetności miasta. Po godzinach biorą udział w przypominających mordobicie walkach bokserskich, organizowanych z dala od głównego nurtu i pewnie na poły legalnie. W talent Waltera, dumnie noszącego pseudonim „Lew”, wierzy głęboko Stanley, optymistycznie nastawiony do przyszłości promotor chłopaka. Panowie plan mają dość prosty: wyrwać się wreszcie z biedy, lecz niekoniecznie dzięki ciężkiej pracy, a przy użyciu gołych pięści. Zamysł może i dobry – wszak w USA każdy jest kowalem własnego losu – ale wnet okazuje się, że trzeba wziąć pod uwagę przeciwności z zewnątrz. Sytuację komplikują dwie sprawy: niespodziewanie przegrany przez Waltera pojedynek oraz pojawienie się lokalnego gangstera (Jonathan Majors), któremu wiszą niewielkie pieniądze. Ponieważ środków na spłatę długu nie mają, mężczyzna zleca im zadanie mogące przynieść odkupienie: po drodze do San Francisco, gdzie odbyć ma się turniej, którego stawką za wygraną jest 100 tysięcy dolarów, muszą dostarczyć niejakiemu Yatesowi (John Cullum) z Reno w stanie Nevada dziewczynę o imieniu Sky (Jessica Barden). Stanley jest na tyle zdesperowany, że przyjmuje ofertę. Walter z kolei wyczuwa problemy: nie dość, że już sam Yates ma opinię groźnego człowieka działającego w półświatku, to jeszcze cała operacja śmierdzi handel żywym towarem.
Oryginalny tytuł filmu Winklera, czyli „Jungleland”, jest nawiązaniem do dziesięciominutowego kawałka zamykającego album Bruce’a Springsteena „Born to Run” z 1975 roku. I choć utwór ten nie pojawia się ani razu na ścieżce dźwiękowej, to za podkład muzyczny dla napisów końcowych robi inna piosenka artysty, a mianowicie „Dream Baby Dream”. Springsteen jawi się jako nieformalny ojciec chrzestny „Prawa dżungli”. Znamienne, że zaledwie rok po wydaniu wspomnianej płyty na ekranach kin pojawił się oscarowy „Rocky” (1976) w reżyserii Johna G. Avildsena, opowieść o bokserze-amatorze pochodzącym z kręgu włoskich emigrantów z klasy robotniczej, dorabiającym jako windykator na zlecenie lichwiarza z filadelfijskich ubogich dzielnic, stającym przed szansą spełnienia Amerykańskiego Snu. Brzmi znajomo. Winkler nieustannie rozprawia o możliwości odniesienia sukcesu, a to wkładając w usta swych bohaterów pełne wiary frazy („Nie przegramy, to nasze przeznaczenie” oraz „Zwycięstwo otworzy nam niejedne drzwi”), a to dopuszczając do tego, by z radia dobiegały słowa audycji poświęconych zmianom, pomyślności i kapitalizmowi spod znaku Stanów Zjednoczonych („Nowy dzień to kolejna okazja, by wszystko zmienić”).
Słowa „szansa” jest tu wyrażeniem kluczowym, odmienianym dosłownie przez każdy z przypadków. I choć problemy z kasą są permanentne, długi coraz większe, perspektywa braku dachu nad głową z dnia na dzień realniejsza, a nagrody za walki stoczone w podziemiu marne, to jednak dzięki marzeniom wciąż są widoki na wiktorię: nie tylko na ringu, ale i w życiu. Tym bardziej, że relacja pomiędzy Stanleyem a Walterem cechuje się – przynajmniej na pierwszy rzut oka – głęboką miłością i wzajemną troską. Czy aby na pewno łączy ich wspólny cel? Zdaje się, że ten pierwszy – pragnąć czegoś innego od losu (być może większego) – wykorzystuje słabą psychikę brata, wystawiając go na ciosy, które powodują u młodziana nieodwracalne zmiany w organizmie (chłopak nie walczy w rękawicach, ponieważ odebrano mu licencję po tym, jak Stanley próbował przekupić sędziego). Walter daje się więc okładać za kilka stów, choć jego ambicje nie kończą się bynajmniej między linami. Marzenia ma zgoła inne, wcale niewygórowane – myśli o uruchomieniu pralni. Czy jest uzależniony od robiącego mu za ojca, trenera i menadżera w jednym brata? Czy poradziłby sobie sam w świecie?
Nowy dzień faktycznie może wywrócić wszystko do góry nogami, o czym świadczy pojawienie się Sky. Jej postać wydaje się niedopracowana już na poziomie scenariusza, chwilami nie ma wręcz najmniejszego sensu, ale samo jest istnienie sprawia, że coś pęka w rodzeństwie i pojawia się refleksja. Nic dziwnego, że Walter rozkłada nad nią parasol ochronny, bojąc się o jej przyszłość w większym bodaj stopniu niż o swą własną. Młodemu mężczyźnie zaczyna na niej zależeć, i to niekoniecznie w sensie erotycznym (Winkler robi zresztą wszystko, by nie fetyszyzować niepotrzebnie bohaterki), a tak zwyczajnie, po ludzku. Tygodniowa podróż samochodem przez prowincjonalną Amerykę, a której roi się od podrzędnych, zadymionych i brudnych moteli (za to z apartamentami w stylu cesarskim, na bogato!), czyni z „Prawa dżungli” nie tyle film bokserski, co wyboiste kino drogi. Wraz z każdą przejechaną milą piętrzą się kłopoty i rośnie frustracja, ale – co istotne – otwierają się też zupełnie nowe perspektywy, a horyzonty ulegają poszerzeniu. Kuriozalnych i rozpraszających uwagę widza przystanków oraz objazdów na trasie jest zdecydowanie za dużo (na przykład pobyt w domu rodzinnym Sky), lecz w gruncie rzeczy wszystkie one czynią z obrazu utwór bardziej zniuansowany, niekoniecznie sztampowy, wydobywający na pierwszy plan pesymizm i brak nadziei. Oto kolejny dowód na to, że mityczny Sen w tradycyjnej formie upadł. Chcąc go spełnić choćby w najmniejszym stopniu, trzeba mieć świadomość, że nie obejdzie się bez ofiar. Trzeba z czegoś zrezygnować. Niczym u Springsteena: amerykańskie marzenie jest już nieosiągalne.