Ziemia jałowa
Jest rok 1935. W Stanach Zjednoczonych trwa ekonomiczna depresja, a na Wielkich Równinach, jakby niedola była zbyt mała, szaleją susza i potężne burze pyłowe. Eugene Evans (Finn Cole) mieszka wraz z matką (Kerry Condon), piastującym stanowisko zastępcy szeryfa ojczymem (Travis Fimmel) oraz uroczą przyrodnią siostrą o imieniu Phoebe (znana z serialu „Wielkie kłamstewka” Darby Camp, tradycyjnie bardzo dobra), z perspektywy której opowiadana jest cała ta historia (co prawda głosem starszej o prawie dwie dekady Loli Kirke), na popadającej w coraz większą ruinę farmie w Teksasie. Jego biologiczny ojciec uciekł, gdy chłopak miał pięć lat. Ponoć odnalazł Boga i istny raj na ziemi gdzieś nad Zatoką Meksykańską, skąd nawet wysłał synowi pocztówkę. Młodzian, jak wielu jego rówieśników w tym czasie, zaczytuje się w detektywistycznych powieściach publikowanych w odcinkach na łamach magazynu „Black Mask” (może wciągnął go jakiś tekst autorstwa Raymonda Chandlera, który zadebiutował tam w 1933 roku opowiadaniem „Szantażyści nie strzelają”).
Pewnej nocy fikcja dosłownie przeradza się w rzeczywistość. Oto w przydomowej stodole bohater przyłapuje ukrywającą się przed policją Allison Wells (Margot Robbie; tu również jako jedna z koproducentek), napadającą na banki złodziejkę i morderczynię (podczas ostatniej, skrajnie nieudanej akcji, zginęło aż pięć osób, w tym dziewięcioletnia dziewczynka). Eugene leczy jej ranę, wyciągając kulę z nogi, i słucha wersji wydarzeń kobiety: owszem, rabowała placówki finansowe w ramach odwetu za to, że te odebrały jej rodzinny majątek po śmierci rodziców (zmarli na zapalenie płuc, jak zresztą całe rzesze Amerykanów w latach trzydziestych), ale nigdy nikogo nie zabiła. Oczarowany mężczyzna wierzy jej na słowo, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, że skoro wygląda niczym żywcem wyjęta z czytanej przezeń namiętnie prozy, to w istocie jest wodzącą na pokuszenie femme fatale rodem z literatury typu hard-boiled. No cóż, takie są uroki okresu dojrzewania. Chłopak zdobywa dla niej jedzenie, choć w domu się nie przelewa. Kradnie matce sukienkę, by Allison mogła zmienić zakrwawione ubranie. Co więcej, wynosi z komisariatu obciążające ją dowody i raz na zawsze pozbywa się ich, wrzucając do ogniska. To i tak nic: Eugene organizuje samochód, którym wspólnie będą mogli uciec do Meksyku, by zacząć tam nowe życie.
„Wyśniony świat” (2019) w reżyserii Milesa Jorisa-Peyrafitte’a i według scenariusza Nicolaasa Zwarta to kino nierówne. Sam temat jest niezwykle ciekawy: wszystko dzieje się wszak w czasach nie tylko najdotkliwszej zapaści ekonomicznej w historii USA, ale i w dekadzie, na której cieniem położył się potężny kryzys klimatyczny. Ziemia, z której czerpał Amerykański Sen, wyschła, i to dosłownie. Stała się jałowa niczym – jak to określa narratorka filmu – obietnice, które sprawiły, że ludzie w ogóle postanowili przybyć na te tereny, określane później mianem Dust Bowl. Pada tu nawet konkretna data, a mianowicie 14 kwietnia 1935 roku (tak zwana Czarna Niedziela), kiedy to nad kilkoma stanami – głównie Oklahomą i Teksasem – przetoczyła się największa zamieć, jaką ten kraj kiedykolwiek widział, ciągnąc za sobą nawet 300 milionów ton kurzu. Ucierpiała nie tylko natura, ale i tysiące obywateli. Ci, którzy przeżyli katastrofę, umierali potem na choroby płuc, o czym w swych folkowych balladach śpiewał kronikarz tej epoki, czyli Woody Guthrie. Rozpoczął się masowy exodus na Zachód; to na tym wątku opierają się „Grona gniewu” Johna Steinbecka (zaznaczyć trzeba, że także jeden z przyjaciół Eugene’a informuje go, iż przeprowadza się z rodziną do Kalifornii). I tak już pędzące w USA bezrobocie zaczęło pikować na terenach wiejskich – w końcu utrzymujący się z rolnictwa nie mieli czego uprawiać.
Na tym poziomie „Wyśniony świat” wypada całkiem interesująco, tym bardziej, że problemy związane z gospodarką i środowiskiem mają tu bezpośredni wpływ na decyzje podejmowane przez główną bohaterkę filmu. Allison, straciwszy matkę i ojca, zbacza na ścieżkę występku i staje się ściganą przez stróżów prawa banitką. Pod tym względem obraz Jorisa-Peyrafitte’a jest swego rodzaju wariacją na temat losów bodaj najsłynniejszej przestępczej pary, a więc duetu Barrow-Parker. Skupia się bowiem na tym, co by było, gdyby Clyde umarł, a Bonnie udało się ujść cało, znaleźć schronienie i wedrzeć się – niczym burza piaskowa – w życie innego mężczyzny. Allison obwinia banki za całe zło tego świata, racjonalizując swe niecne postępowanie i angażując do tej jakże straceńczej walki kolejną istotę, tym razem wyjątkowo niewinną. Eugene znajdzie się ostatecznie na rozdrożu, mając do wyboru dwie drogi: bezpieczny powrót do domu albo bandycką włóczęgę u boku kobiety, w której się zakochuje. Od samego początku wiadomo, że ta druga opcja nie jest dla niego, ale wszak w tego typu historiach trudno o szczęśliwe zakończenie.
Reżyser zadaje trafne pytania z pogranicza socjologii o źródła przestępczości wśród młodych ludzi, nawiązując tym samym do klasyków gatunku z lat trzydziestych – od „Małego Cezara” (reż. Mervyn LeRoy, 1931) przez „Wroga publicznego” (reż. William A. Wellman, 1931) po „Człowieka z blizną” (reż. Howard Hawks, 1932) – lecz w przeciwieństwie do nich, nie potrafi znaleźć żadnych odpowiedzi. Jego bohaterowie są wyjątkowo nijacy, wręcz nudni. Ani to zatem udany romans, ani udane kino gangsterskie. Film nigdy nie nabiera rozpędu, a w pewnym momencie nawet, już w trzecim akcie, zatrzymuje się w sposób szalenie niezrozumiały. Niemniej jednak, w apokaliptycznym świecie wypełnionym nędzą i kurzem Joris-Peyrafitte – na wzór choćby Arthura Rothsteina, fotografa uwieczniającego na czarno-białej kliszy żywioł i jego wpływ na Amerykanów – odnajduje jakieś enigmatyczne piękno: czy to w uwodzącej spojrzeniem, uśmiechem i pewnością siebie Robbie, czy też w krajobrazach filmowanym niczym wcześniej u Terrence’a Malicka podczas tak zwanej złotej godziny.
Na osobną wzmiankę zasługuje też symbolika wody, która zwiastuje tu zarówno seksualne napięcie – to w pobliskim jeziorze, być może jedynym takim źródle w okolicy, bohaterowie kąpią się pod osłoną nocy, po raz pierwszy zbliżając się do siebie, by wreszcie skonsumować relację już na wygnaniu, pod prysznicem, w scenie przeciągniętej, przedziwnie kadrowanej, zrealizowanej na długim ujęciu (cóż za absurd; wprost nie do pojęcia jest fakt, iż nikt nie zakręca kurka w takich czasach!) – jak i śmierć: padać zaczyna wszak 16 kwietnia, tuż po Czarnej Niedzieli, kiedy już – o, ironio! – nie ma szans na pomyślny finał.