Przerwane rozmowy
Alice (Meryl Streep), światowej sławy pisarka z Nowego Jorku, zasłynęła w przeszłości dość sensacyjną książką o rozpadzie małżeństwa zatytułowaną „Ty zawsze/Ty nigdy”, za którą nawet zgarnęła Pulitzera. W jej mniemaniu jednak pozycja ta w żaden sposób nie dorównuje „Funkcjom organizmu”, powieści dużo ambitniejszej, bliższej jej sercu, momentami wręcz eksperymentalnej, za którą ma odebrać nagrodę przyznawaną w Wielkiej Brytanii. Ponieważ nie może latać, przekonuje swą agentkę Karen (Gemma Chan), by wydawnictwo opłaciło jej rejs przez ocean. Nie tylko jej zresztą, bo i osobom towarzyszącym: przyjaciółkom z czasów studenckich – Susan (Dianne Wiest) z Seattle i Robercie (Candice Bergen) z Dallas – oraz bratankowi Tylerowi (Lucas Hedges) z Cleveland. Niby nazwy miejscowości, z których pochodzą bohaterowie, nie mają większego znaczenia, a jednak wyraźnie pokazują, jakie odległości ich dzielą – to wszak cztery zupełnie inne części Stanów Zjednoczonych. Karen także załapuje się na pokład płynącego z Nowego Jorku do Southampton luksusowego liniowca Queen Mary 2 (to trasa, którą, notabene, choć w odwrotnym kierunku, pokonywał Titanic; wydaje się to o tyle istotne, że i tu dochodzi do katastrofy, choć zgoła innej natury). Kobiecie zależy na tym, by jej klientka osobiście odebrała brytyjską nagrodę, a przy okazji dostarczyła wreszcie rękopis najnowszej powieści (wszyscy żywią nadzieję, że będzie to kontynuacja jej największego hitu sprzed lat). Podczas przeprawy przez Atlantyk Karen namawia Tylera, by ten szpiegował dla niej ciotkę, a jednocześnie, być może nie do końca świadomie, rozkochuje w sobie chłopaka. Alice z kolei liczy na to, że bratanek zajmie się jej gośćmi, gdy ona pochłonięta będzie pisaniem (lub szwendaniem się bez celu po długich korytarzach, ewentualnie: pływaniem w basenie).
Steven Soderbergh, reżyser od ładnych kilkunastu lat zaliczający raz wzlot (na przykład „Wielki Liberace” z 2013 roku), raz upadek (tych jest znacznie więcej, bo trudno stwierdzić jednoznacznie, co gorsze: „Logan Lucky” z 2017 roku czy może dwa lata późniejsza „Pralnia”), wespół ze scenarzystką Deborą Eisenberg, której tekst jest szalenie teatralny i nie jest to bynajmniej jego wada, od samego początku gra w otwarte karty. Żaden z widzów nie powinien czuć się ani zaskoczony, ani tym bardziej oszukany. Wystarczy bowiem spojrzeć na tytuł filmu – „Niech gadają” (2020). Bohaterowie, faktycznie, ciągle rozmawiają, najczęściej o czymś, choć zdarza im się mówić także od rzeczy. Czasami ich konwersacje zostają brutalnie przerwane, a puenta nie zawsze wybrzmiewa w kolejnej scenie. Nieustanne paplanie komplikuje z kolei to, co dzieje się na pełnym morzu.
I choć protagonistki przyjaźnią się bez mała od pół wieku (w jednej ze scen Tyler pyta, ewidentnie zaciekawiony, jak to jest utrzymywać tak długą, żywą, a przy tym analogową relację), to jednak nie widać, by łączyła ich jakaś szczególna więź. Cóż to musi być za rozczarowanie, zarówno dla Alice, jak i dla zaproszonych przez nią pań, tkwiących wyraźnie w cieniu tej pierwszej. Gdy okazuje się, że w przeprawie uczestniczy pewien autor kryminałów, „gruba ryba i jednoosobowa machina wydawnicza”, podział staje się jeszcze wydatniejszy (kultura popularna niespodziewanie zderza się z wysoką). Pisarka, traktowana na pokładzie statku z honorami, odniosła sukces, który na zawsze odmienił życie, nie tyle jej, ale i dwóch pozostałych kobiet. Susan, prawniczka reprezentująca ofiary przemocy domowej, jakoś zdołała sobie z tym poradzić, ale pracująca w sklepie z bielizną Roberta wciąż ma uraz do Alice. Na pierwszy rzut oka wydaje się co najwyżej typową gold digger, podrywaczką zagadującą potencjalnie nadzianych mężczyzn, by dzięki ewentualnemu małżeństwu z nimi wyjść wreszcie na prostą i poprawić swą sytuację materialną. Jak mówi, „rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy”. Mało tego, jest święcie przekonana, że to właśnie książka autorstwa Alice odpowiedzialna jest za wszelkie jej niepowodzenia – bohaterka twierdzi, że fabuła została oparta na jej związku i nieprzyjemnym rozwodzie z mężem, a na statku znalazła się tylko dlatego, że przyjaciółka potrzebuje pikantnych szczegółów z jej życia, by móc teraz napisać kontynuację swej najlepiej sprzedającej się pozycji.
Na tle zmagań trzech pań z przeszłością, zadanymi niegdyś ranami i, co oczywiste, starością, kiełkuje nowe uczucie, dotykające innego, dużo młodszego pokolenia: oto Tyler zakochuje się w Karen, dzięki czemu film nabiera rozkosznego uroku charakterystycznego dla kina epoki studyjnej. Całość nie tylko przypomina wyrafinowane komedie buduarowe z lat trzydziestych (tu także prawie nie mówi się o seksie), ale też odnosi się bezpośrednio do miłosnych historii sprzed kilku dekad, których anegdoty toczą się na bogatych jednostkach pływających: od „Lady Eve” (reż. Preston Sturges, 1941) przez „Trzy kamelie” (reż. Irving Rapper, 1942) aż po „Niezapomniany romans” (reż. Leo McCarey, 1957). „Niech gadają” to w gruncie rzeczy lekki utwór, pięknie sfilmowany przez niejakiego Petera Andrewsa (pseudonim Soderbergha) i zedytowany przez Mary Ann Bernard (również pseudonim Soderbergha). Elementy te – zarówno zdjęcia, jak i montaż – wraz z ponoć w większości improwizowaną grą (to nie tyle obraz windujący Streep, co dający Hedgesowi przestrzeń do interakcji z wszystkimi zdolnymi aktorkami) czynią z całości swoiste kino drogi (lub, by tak rzec, kino rejsowe), w którym zderzają się różne generacje, różne losy, ale jedno – jak przekonuje Susan – pozostaje takie samo: potrzeba rozmowy. Może i przez dekady zmieniły się środki przekazu, ale komunikacja wciąż jest taka sama, bo i ludzie są w istocie tacy sami.