Budowniczowie mostów
Węgierski reżyser Kornél Mundruczó, autor między innymi „Białego Boga” (2014) i „Księżyca Jowisza” (2017), już na samym początku swego pierwszego anglojęzycznego filmu, czyli „Cząstek kobiety” (2020), wprowadza symbolikę nie do przeoczenia. Chodzi mianowicie o budowany przez Seana (Shia LaBeouf) most. Postępy w pracy informują widza nie tylko o upływającym czasie, ale i o kolejnych rozdziałach, na jakie podzielony jest utwór (są to odpowiednio: 17 września, 9 października, 7 listopada, 21 grudnia, 13 stycznia, 5 lutego, 22 marca oraz 4 kwietnia; akcja trwa więc nieco ponad pół roku). Przy okazji konstrukcja, na zasadzie odwrotnej proporcjonalności, raportuje o statusie relacji pomiędzy wspomnianym już Seanem a jego partnerką Marthą (Vanessa Kirby). Mówiąc krótko: im bliżej są dwa krańce przeprawy, tym dalej od siebie są bohaterowie, co oznacza tyle mniej więcej, że w momencie, gdy most jest już gotowy, ich związek się kończy (tytuł niniejszej recenzji jest zatem okrutnie ironiczny: nie o budowniczych, a o niszczycieli tu raczej chodzi).
Film zaczyna się od krótkiego, na pierwszy rzut oka nieistotnego prologu – zwłaszcza w obliczu tego, co następuje zaraz po nim – ale zawiera się w nim w istocie wszystko, co należy wiedzieć o postaciach, rozpisanych tu na polu trójkąta (lub pięciokąta, jeśli dodać jeszcze siostrę i szwagra głównej bohaterki). Sean, typowy niebieski kołnierzyk z nieokreślonego wprost miasta w stanie Massachusetts (wiele wskazuje na to, że to Boston, choć Bostonu nie przypomina, tym bardziej, że zdjęcia realizowano w Kanadzie), już w sekwencji otwierającej, ulokowanej na budowie, jawi się jako furiat i szorstki facet nieprzebierający w słowach. Łagodnieje dopiero w momencie spotkania z będącą w ciąży Marthą i jej matką Elizabeth (Ellen Burstyn). We troje kupują samochód, za który płaci seniorka. Jak twierdzi Sean, to mający go poniżyć manifest, auto z kolei jest szare jak dusza nestorki rodu (nieco później wychodzi na jaw, że układ dwojga protagonistów postrzegany jest przez Elizabeth, zwyczajnie nieprzepadającą za nieśmierdzącym groszem prostackim mężczyzną, jako mezalians).
Po powrocie do domu wiadomo, że dziecko jest już w drodze, a rozwiązanie nastąpi lada chwila. Rozpoczyna się trwająca niemal trzydzieści minut i zrealizowana na jednym ujęciu sekwencja porodu. W powietrzu czuć oddech fatum. Wszystko dzieje się nie po myśli bohaterów. Najpierw na miejsce przybywa Eva (Molly Parker), kobieta mająca zastąpić specjalistkę ich pierwszego wyboru, obecnie niedostępną. Zaraz potem pojawiają się komplikacje, w związku z czym pada sugestia, by jechać do szpitala, ale Martha upiera się, że chce rodzić w domu. Eva nie polemizuje, choć jednocześnie prosi Seana o wezwanie karetki. Gdy niemowlę przychodzi na świat, nie od razu słychać jego płacz, a kiedy wreszcie zaczyna krzyczeć, rodzice się uspokajają. Dosłownie na ułamek sekundy. Coś poszło na tak: dziewczynka umiera.
„Cząstki kobiety” to film, który Kata Wéber, nie tylko scenarzystka, ale i – jak sugeruje inaugurująca go plansza – jego pełnoprawna współautorka, oparła na własnym doświadczeniu utraty dziecka, poczętego zresztą wraz z Mundruczó. Z założenia jest to więc osobisty i na poły autobiograficzny obraz odkrywający ból rodziców, lecz – co ciekawe – wyjątkowo oszczędny w środkach, nieepatujący cierpieniem. Dużo tu ciszy, ale równie sporo nachalnej symboliki, począwszy od wspomnianego już mostu, a na sadzonkach jabłoni skończywszy.
Po wspaniałej i naturalistycznej zarazem sekwencji powicia – będącej nie tylko technicznym majstersztykiem, ale również czynnikiem pogłębiającym immersję (brak ingerencji z zewnątrz w postaci cięć dużo bardziej angażuje publiczność oraz oddaje potężny ładunek męczarni tkwiący w samym akcie porodu, zaś kamera skupiająca się w sposób równomierny na wszystkich osobach biorących udział w wydarzeniu pozwala widzowi na oglądanie tej sceny z różnych perspektyw) – dzieło, niejako w nawiązaniu do tytułu, rozpada się niestety na kilka części. Jego siła zakorzeniona jest w tym jednym ujęciu, przytłaczającym, choć jednocześnie ukazującym piękno relacji głównych bohaterów. Mężczyzna wspiera swą partnerkę, opowiadając najpierw głupkowate dowcipy, a następnie uspokajając ją podczas najbardziej bolesnych momentów. Martha i Sean współpracują. Mimo że most nie został jeszcze ukończony, oni zachowują się tak, jakby już mogli go wspólnie pokonać, by spotkać się pośrodku drogi.
Wraz ze śmiercią dziecka – symbolizowaną tu przez montażowe cięcie – wszystko pęka. Mundruczó i Wéber nie potrafią się zdecydować, o czym chcą opowiadać, wprowadzając do historii coraz więcej tematów. Jest tu bowiem i dramat kobiety, która – może nie od razu, ale jednak – rozpada się na cząstki, a w zasadzie na strzępy. Gniew zbiera się w niej powoli. Wiadomo, że prędzej czy później nastąpi wybuch. Doskwiera jej swoista anhedonia – wystarczy spojrzeć na jej beznamiętny powrót do pracy i bezcelowe szwendanie się po galerii handlowej – przeradzająca się w złość ukierunkowaną nie tylko na partnera, ale i na matkę; matkę, która czuje wstyd (może i obrzydzenie) na myśl o tym, że jej córka straciła właśnie niemowlę (!) i nic z tym nie robi. Starzejąca się Elizabeth – to kolejny wątek – jest twardą kobietą węgierskiego pochodzenia, ocalałą z Holokaustu. To nic, że we wczesnym stadium demencji – wymaga od Marthy, żeby ta podniosła głowę i weszła na drogę prawną, by sprawiedliwości stało się zadość, nawet nie zdając sobie sprawy, że jest to strata nie do wynagrodzenia. Nie ma tu miejsca na współczucie i pomoc w przezwyciężeniu traumy. Są za to żądania. Do rozprawy sądowej ostatecznie dochodzi (jeszcze jeden temat). I choć to właśnie tam główna bohaterka odnajduje wewnętrzny spokój, wygrywając emancypacyjną walkę zarówno o siebie, jak i swoje ciało, to jest to niewątpliwie element trącący tanią sensacją.
Podobnie zresztą jak wybryki Seana, który pierwotnie cierpi bodaj bardziej od partnerki – być może dlatego, że ona przeżywa wszystko w środku, a on swą niewyobrażalną rozpacz musi wykrzyczeć jej prosto w twarz – by zaraz potem podejmować najgorsze decyzje z możliwych, wracając do alkoholu, znajdując sobie kochankę oraz – co najgorsze – zmuszając Marthę do seksu. To w zasadzie druga mocna scena w tym filmie; scena, w której kobieta nie odmawia wprost, ale jej język ciała i mimika mówią wszystko. Słowem: nie godzi się na współżycie, zwłaszcza brutalne, pozbawione czułości i miłości. Dwa szalenie mocne i intensywne momenty oraz trzy wspaniałe występy, na czele z pierwszorzędną Kirby, to zdecydowanie za mało, by film przyniósł satysfakcję i oczyszczenie.