Niepewność
Rok 2008 w Stanach Zjednoczonych to rok zdominowany przez kampanię prezydencką, w której starli się Barack Obama i John McCain (wyścig do Białego Domu zakończył się, jak wiadomo, zwycięstwem Demokraty, pierwszego Afroamerykanina mającego piastować najwyższy urząd w państwie). To także rok, w którym zapoczątkowany w USA kryzys finansowy rozlał się na cały świat. To moment, w którym firma Apple wypuściła na rynek iPhone’a 3G, a przedsiębiorstwo Google zaprezentowało przeglądarkę internetową Chrome.
Na listach przebojów królowały takie piosenki jak „Low” Flo Ridy, „Bleeding Love” Leony Lewis czy wreszcie „I Kissed a Girl” Katy Perry. To wtedy zmarł aktor Heath Ledger, a film z jego udziałem – „Mroczny rycerz” Christophera Nolana – był najbardziej kasowym hitem sezonu. Hollywoodzcy scenarzyści zakończyli trwający sto dni strajk, urodzona w 1992 roku Miley Cyrus, uwieczniona przez Annie Leibovitz, trafiła na okładkę „Vanity Fair”, a najgorętsza para show-biznesu, czyli Angelina Jolie i Brad Pitt, doczekała się bliźniaków.
To również czas, w którym tytułowy bohater nagrodzonego przez publiczność festiwalu Sundance „Dìdiego” (reż. Sean Wang, 2024) miał to wszystko gdzieś, ponieważ borykał się z własnymi problemami, z jego perspektywy – trzynastolatka z Fremont w stanie Kalifornia – ważniejszymi niż to, kto po George’u W. Bushu zasiądzie w Gabinecie Owalnym.
Jest zatem lato AD 2008, a Chris Wang (Izaac Wang) – bo o nim mowa (Dìdim, czyli młodszym bratem, nazywają go najbliżsi) – mieszka wraz z matką Chungsing (Joan Chen), siostrą Vivian (Shirley Chen) i Nai Nai (Chang Li Hua), babcią od strony ojca, w domu na przedmieściach. Taty na tym obrazku nie ma – ponoć zarabia na utrzymanie familii, pracując w Tajwanie, z którego skądinąd wychodzą korzenie Wangów. Rodzeństwo nieustannie się kłóci, uprawiając przy tym wolnoamerykankę (skoro Chris sika do kosmetyków Vivian, to najwyraźniej wszelkie chwyty są tu dozwolone). Teściowa bez przerwy utyskuje, a matula, po godzinach malarka, robi, co w jej mocy, by utrzymać gospodarstwo w ryzach.
Chris ucieka przed tym chaosem najdalej jak się da. Bezpieczną przystań odnajduje wśród najlepszych kumpli, to jest Fahada (Raul Dial) i Soupa (Aaron Chang), nagrywając z nimi amatorskie i utrwalające ich głupkowate wybryki filmy, które następnie wrzuca do sieci. Dzięki nim zbiera się na odwagę i umawia się z Madi (Mahaela Park), dziewczyną, w której się podkochuje. Sęk w tym, że odbywająca się na placu zabawa randka nie idzie po jego myśli – flirtująca z nim nastolatka, określiwszy go najpierw „całkiem słodkim, przynajmniej jak na Azjatę”, przekracza granicę, co wprawia go w zakłopotanie. Jego reakcją obronną – jasne, dziecinną lub wręcz idiotyczną, ale poniekąd zrozumiałą – jest zablokowanie Madi w aplikacji, za pomocą której porozumiewa się z rówieśnikami. To wydarzenie odbija się na nim na tyle mocno, że Chris wycofuje się w otchłań Internetu. Oddala się od kolegów i zaczyna zadawać się ze starszymi od siebie deskorolkarzami, którym świadczy przy okazji usługi wideooperatora. Temu zachowaniu – nie głośno, a w ciszy – przygląda się jego matka, coraz bardziej zaniepokojona losami ukochanego syna, którego odpowiedzią na jej troskę jest – a jakżeby inaczej! – bunt.
Zrealizowany przez Wanga „Dìdi” to na pierwszy rzut oka kolejny film o dojrzewaniu, ale niemal od razu da się wyczuć, że ukrywa się w nim coś innego. Owszem, to kino wpisujące się w wiecznie świeży trend – ostatnio za sprawą takich utworów z 2018 roku jak „Ósma klasa” Bo Burnhama czy „Najlepsze lata” Jonaha Hilla – ale w pewien sposób poszerzające konwencję. Może to zasługa autobiografizmu, ani trochę nieukrywanego przez reżysera, który w wakacje 2008 roku miał – podobnie jak kreślony przezeń protagonista – trzynaście lat. Może sekret tkwi w tym, że autor, sfrustrowany faktem, iż Amerykanie tajwańskiego pochodzenia nie byli dotąd należycie reprezentowani przez X muzę, roztacza przed odbiorcą wizję dorastania, w której rasa i pochodzenie mają ogromne znaczenie. A może wreszcie tajemnica „Dìdiego” wynika z tego, że choć to dzieło żywiące się nostalgią za przeszłością, to to jednak nieżerujące na niej.
Historia Chrisa rozgrywa zarówno na podwórkach i skateparkach, jak i na ekranie jego komputera (wyposażonego w system operacyjny Windows XP). Era, w której funkcjonuje główny bohater, jest na poły analogowa, a na poły już cyfrowa, w związki z czym on raz jest offline, a innym razem – online. Kiedy nie ćwiczy trików lub nie uczestniczy w organizowanych nieopodal szkoły bójkach, przeczesuje raczkujące media społecznościowe (wciąż korzysta z MySpace’a, choć jego znajomi przerzucają się na Facebooka), a swą aktywnością kamerzysty dzieli się na ząbkującym YouTubie, pełnym materiałów toczka w toczkę wyjętych z prowadzonego przez Tadeusza Drozdę programu „Śmiechu warte” (1994-2004). Doskonale zna slang internetowy – używa akronimów, emotikon i pseudoznaczników, które ułatwiają mu klikanie z chłopakami i dziewczynami. Reżyser wplata te wszystkie elementy wizualne – łącznie z rozpoznawalnymi przez pokolenie millenialsów wygaszaczami w formie rur 3D – nie tyle pasożytując na emocjach widza, co konkretyzując i uwiarygadniając świat przedstawiony, a także pokazując, że oto na jego oczach, w tym konkretnym punkcie w dziejach ludzkości, zaczyna się rewolucja. Już nie wystarczy zdefiniować się w realu, trzeba to jeszcze zrobić w Internecie.
Na tle tych zmian zachodzi metamorfoza Chrisa. Nie od razu wyrasta on na mężczyznę – w tym przypadku to raczej ewolucja, zwłaszcza że młodzian musi sporo przepracować, by wyrosnąć z lat dziecinnych. Jego największą bolączką jest niedopasowanie. Choć egzystuje w szalenie zróżnicowanym społeczeństwie, Chris czuje się tak, jakby był wyrzutkiem. Jego „azjatyckość” kładzie się cieniem na tym, jak idzie przez życie. Zbyt „azjatycka” jest jego matka, która hamburgera z McDonald’s je nożem i widelcem. Zbyt „azjatycki” jest jego dom, w którym nieustannie mieszają się dwa języki: angielski i mandaryński. Zbyt „azjatycki” jest koniec końców on sam, nijak nieprzypominający WASP-owskiego dzieciaka, a potomka imigrantów z Dalekiego Wschodu. To mu doskwiera. Chris wstydzi się swego pochodzenia, co reżyser celnie kwituje w takich scenach jak choćby ta, w której chłopak asekuruje się, mówiąc ziomkom, że, owszem, jest Azjatą, ale tylko w połowie.
Ten wstyd definiuje bohatera, który – nie mogąc sobie z nim poradzić – pogrąża się w destrukcyjnej niepewności, co z kolei prowadzi go do jednego z najposępniejszych momentów w „Dìdim”, a mianowicie konwersacji z czatbotem. To zdecydowanie łatwiejsze od autentycznego dialogu z drugą osobą: matką, siostrą, babcią, Fahadem czy Madi. Chris nie potrafi rozmawiać, co tylko generuje w nim gniew albo lokuje go w sytuacjach żenujących. Skoro tyle rzeczy sprawia mu trudności, to dlaczegóż miałby się przejmować tym, czy wygra Obama, czy McCain? Tak czy inaczej, najwyższy czas, by zbliżył się do własnej rodzicielki. Byłoby mu łatwiej. Zdaje się, że Wang, opierając ten film na swoim życiu, pojął tę prawdę. Pora na Dìdiego.