Gasnąca świeca
Lily (Susan Sarandon) i Paul (Sam Neill) zapraszają do siebie całą rodzinę, by móc wspólnie świętować Boże Narodzenie. Do domu z widokiem na plażę przybywają więc dwie dorosłe i rywalizujące córki wraz z najbliższymi. Starsza z nich – stanowcza, rządząca i chwilami nad wyraz drętwa Jennifer (Kate Winslet) – przyjeżdża z mężem Michaelem (Rainn Wilson), facetem jak z rękawa sypiącym przeróżnymi ciekawostkami, i synem Jonathanem (Anson Boon), zdystansowanym młodzieńcem, który wolałby zostać aktorem, a nie – jak to sobie wymarzyli matka i ojciec – wziętym prawnikiem. Młodsza z kolei – zagubiona i cierpiąca na chorobę dwubiegunową Anna (Mia Wasikowska) – zabiera na spotkanie swą dziewczynę Chris (Bex Taylor-Klaus), z którą rozstawała się i schodziła wielokrotnie. Wśród biesiadników jest jeszcze Liz (Lindsay Duncan), przyjaciółka domu od lat biorąca udział w ważnych wydarzeniach w życiu familii.
Sęk w tym, że tak naprawdę wcale nie jest to Gwiazdka, a raczej Ostatnia Wieczerza. Lily bowiem ściągnęła wszystkich, by się pożegnać i spędzić odrobinę czasu z najważniejszymi osobami, jakie ją otaczają. Kobieta umiera. Specjaliści mówią wprawdzie, że zostało jej jeszcze kilka miesięcy, ale ona nie zamierza tyle czekać. Jak wyznaje, nie tyle śmierci się boi, co zamknięcia i funkcjonowania w niesprawnym ciele. Postanawia zatem poddać się eutanazji, której dokonać ma jej będący lekarzem mąż. Jest nawet konkretny plan. Paul poda jej przed zaśnięciem zamówiony przez Internet specyfik, który pozwoli odejść w spokoju, a następnie – stwierdziwszy już zgon – zadzwoni na numer alarmowy i powie, że musiała coś połknąć, gdy on był na spacerze.
„Bez pożegnania” (2019) w reżyserii weterana Rogera Michella – autora z jednej strony filmów tak udanych jak „Notting Hill” (1999) czy „Moja kuzynka Rachela” (2017), a z drugiej tak fatalnych jak „Dzień dobry TV” (2010) i „Weekend ostatniej szansy” (2013) – to amerykańska wersja duńskiego obrazu „Spokój w sercu” (reż. Bille August, 2014). Te skandynawskie źródła czuć tu aż nadto wyraźnie, także z uwagi na fakt, iż całość nawiązuje zarówno do dorobku Ingmara Bergmana, jak i – co dość naturalne w tym przypadku – do „Wnętrz” (1978) Woody’ego Allena. Niestety, dzieło Michella nie należy do żadnej z lig reprezentowanych przez tych dwóch twórców.
Akcja, podobnie jak u Allena, osadzona jest w przestronnej posiadłości w The Hamptons na Long Island. Jeden z dialogów wskazuje na to, że to Lily odpowiedzialna jest za zaprojektowanie, wybudowanie oraz wyposażenie domu (co znamienne, bohaterka wspomnianych „Wnętrz” również para się dekorowaniem pomieszczeń), i to w gruncie rzeczy jedyna wzmianka o jej pracy zawodowej. Budynek jest olbrzymi, urządzony w nowoczesnym, poniekąd nordyckim – znowu! – stylu. Znajduje się na zupełnym odludziu. Przylega zaś doń ogródek warzywny i niewielka szklarnia z pomidorami. To wszystko o tyle istotne, że Michell doskonale wie, jak zaaranżować wizualnie tę gigantyczną przestrzeń, by nie tylko wyeksponować ją należycie na ekranie, ale również uczynić z niej pełnoprawnego członka opowiadanej anegdoty.
Całość filmowana jest w dość długich i statycznych ujęciach. Poszczególne sceny kadrowane są najczęściej w tych samych – raczej pełnych i amerykańskich – planach (nawet półzbliżenia są tu stosunkowo rzadkie). Ruchy kamery są oszczędne. Taki sam jest też montaż. Postaci, niezależnie od statusu i renomy wcielających się w nie gwiazd, pokazywane są nie zawsze od przodu. Czasami widać tylko ich plecy, nawet jeśli to oni akurat mówią. Czuć wyraźnie, że dla reżysera liczy się przede wszystkim historia. To, że osoby tego dramatu odgrywane są przez aktorów znanych i lubianych, jest kwestią drugorzędną.
I choć to udawane Boże Narodzenie, atmosfera podczas kolacji gęstnieje tak, jakby rzecz faktycznie działa się podczas grudniowych świąt. Owszem, są wspomnienia – zwłaszcza że jest o czym mówić w obliczu zbliżającego się końca – ale są też szczere wyznania, wzajemne oskarżenia i raniące słowa. Na światło dzienne wychodzą skrzętnie skrywane brudy z przeszłości. Jennifer i Anna, które nie widziały się od dawna, a ich relacja nie należy do najprzyjaźniejszych, nie potrafią albo i nie chcą się dogadać. Można rzec więcej: te kobiety stale o coś walczą, zapominając przy okazji, po co w ogóle przyjechały do rodziców, w związku z czym skrzętnie zaplanowanemu przez Lily procesowi odejścia z tego świata grozi fiasko. Eutanazja w stanie Nowy Jork jest nielegalna (zgodna z prawem jest natomiast w pobliskim New Jersey oraz na Zachodnim Wybrzeżu: między innymi w Kalifornii, Oregonie oraz Waszyngtonie), ale ból staje się coraz bardziej uciążliwy. Bohaterka pogodziła się z losem. Problem w tym, że obie córki deklarują, iż potrzebują więcej czasu. Nie potrafią myśleć trzeźwo w tej sytuacji, skupiają się na sobie. I pewnie nie ma co się im dziwić. Nie co dzień człowiek staje przed takim dylematem: pozwolić wydać ostatnie tchnienie matce czy zatrzymać ją na siłę. „Jesteś tu teraz, ale jutro o tej porze będziesz już martwa, a my wszyscy o tym wiemy!” – mówi Jennifer. „Boisz się?” – pyta filozoficznie ktoś z gości, gdy z rąk do rąk przechodzi, niczym fajka pokoju, skręt z marihuaną. „Kiedy ustaliliśmy datę, przestałam zastanawiać się nad umieraniem i skupiłam na życiu” – mówi Lily, gotowa, choć jednocześnie świadoma, że w wielu wydarzeniach nie będzie już miała okazji uczestniczyć. Patrząc na przyozdabiającego choinkę wnuka, na jej twarzy pojawia się smutek. Nigdy nie będzie świadkować żadnym kluczowym momentom jego dorosłości. Nie dowie się, czy Jonathan spełnił marzenie i został aktorem.
„Bez pożegnania” z całą pewnością ma znakomite i zapadające w pamięć chwile, ale to niestety film za długi, mimo iż trwa zaledwie nieco ponad półtorej godziny. Ponadto, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że postaci są szalenie jednowymiarowe. Każdemu z bohaterów przypisana jest jakaś jedna cecha, która wraz z postępującym metrażem odsłaniana jest coraz bardziej, definiowana, a rzadko kiedy redefiniowana. Michell z szacunkiem i z dyskretnym poczuciem humoru opowiada o śmierci, skupiając się głównie na celebrowaniu życia. I choć Lily nie ma w zanadrzu żadnej złotej rady, którą mogłaby przekazać wnukowi, film jest lekcją życia, wychodzenia poza utarte schematy, obierania nowych ścieżek, często wbrew innym i swym wcześniejszym przekonaniom.