Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Zanim „Ruchomy chaos” (2021) Douga Limana – autora między innymi „Tożsamości Bourne’a” (2002), „Pana i pani Smith” (2005) oraz jednego z najciekawszych akcyjniaków science fiction ostatnich lat, a mianowicie „Na skraju jutra” (2014) – trafił na ekrany (niekoniecznie te największe), przeszedł niezwykle długą drogę. Prawa do dystopijnej trylogii autorstwa Patricka Nessa (omawiany utwór jest adaptacją pierwszej części, wydanej w Polsce pod tytułem „Na ostrzu noża”) nabyte zostały już w 2011 roku, a wstępną wersję scenariusza napisał sam Charlie Kaufman, odpowiedzialny wcześniej za skrypty bawiące się narracją filmową na wyjątkowo wysublimowanym poziomie, by wspomnieć choćby „Być jak John Malkovich” (reż. Spike Jonze, 1999) czy „Zakochanego bez pamięci” (reż. Michel Gondry, 2004). Ten konkretny projekt przepadł, a za prace nad tekstem zabrali się Christopher Ford oraz twórca literackiego pierwowzoru. W międzyczasie na stanowisko reżysera powołano wspomnianego Limana. Zdjęcia zaczęły się w 2017 roku, a gotowa całość miała zadebiutować dwa lata później. Reakcje publiczności po pokazach testowych były jednak tak nieprzychylne, że premierę odłożono i zarządzono dokrętki (za kamerą stanął zupełnie kto inny, bo Fede Álvarez). Ponieważ odtwórcy głównych ról zdążyli zyskać globalny rozgłos, nie tak łatwo było zsynchronizować grafiki. Dodatkowe sceny nakręcono więc ostatecznie wiele miesięcy po zakończeniu pierwotnych działań na planie. Potem, jakby tego było mało, rozpętała się pandemia koronawirusa, która kolejny raz pokrzyżowała zamiary producentów.

„Ruchomy chaos” nie jest obrazem idealnym, cierpi na wiele wad, ale żadne z nich nie są aż tak katastrofalne, by filmu nie dało się oglądać. Może i z punktu widzenia fantastyki naukowej świat przedstawiony przez Limana nie jest niczym oryginalnym – niektóre rozwiązania fabularne i inscenizacyjne wydają się wręcz wtórne – ale jeśli podejść do tej historii jak do opowieści reinterpretującej kluczowe dla Ameryki mity założycielskie, to faktycznie nie jest aż tak źle (rozwijanie tego uniwersum we własnej wyobraźni, w oderwaniu od powieściowego oryginału i tego, co dzieje się na ekranie, przynosi całkiem sporo frajdy). Wreszcie: przekonawszy się do relacji łączącej głównych bohaterów, można się naprawdę nieźle bawić.

Jest rok 2257. Ludzkość opuściła swą zniszczoną planetę w poszukiwaniu ciał niebieskich, które nadawałyby się do skolonizowania. Wszystko po to, by żyć lepiej. Na jednym z takich światów, do złudzenia przypominającym Ziemię – mówiąc konkretniej: zalesione amerykańskie pogranicze rodem z XIX wieku, a zatem z okresu, gdy przeczesywali je przybywający ze Wschodu pionierzy – mieszka nastoletni i naiwny Todd Hewitt (Tom Holland). Ktoś definiuje go następująco: „osierocony, cherlawy, niechciany, słaby”. Na horyzoncie nie widać ani jednej kobiety. Jak tłumaczy burmistrz miasteczka (Mads Mikkelsen), wybili je tubylcy, przez przybyszów z zewnątrz błędnie nazywani Obcymi (nasuwa się pytanie znane od czasów wypraw Krzysztofa Kolumba: kto tu w gruncie rzeczy jest u siebie, a kto robi za intruza?). Nie pozostało więc nic innego, jak zbudować wioskę opartą na męskości, a właściwie hipermęskości, co piastujący władzę człowiek uczynił, zdaje się, z entuzjazmem.

To, że w osadzie nie ma przedstawicielek płci żeńskiej, to nic. Każdemu z panów towarzyszy Hałas, czyli strumień obrazów i dźwięków odsłaniający jego nawet najgłębsze myśli. Do gniazda pełnego chłopów uprawiających rolę i udających kowbojów trafia pewnego dnia blondwłosa Viola (Daisy Ridley). Jej statek kosmiczny uległ awarii, a ona jako jedyna przeżyła katastrofę. Znajduje ją Todd, który nigdy wcześniej nie widział dziewczyny. Coś między nimi iskrzy, choć nigdy w sensie erotycznym. Para wyrusza na poszukiwania najbliższego nadajnika, który pozwoli bohaterce wezwać pomoc. Przeprawa nie należy do najprostszych: nie dość, że zewsząd czyha niebezpieczeństwo, rzekomo ze strony rdzennych mieszkańców, to jeszcze mężczyźni z wioski Todda, wyczuwszy zagrożenie, jakie stanowi dla nich kobieta, ruszają za nimi w pościg. Sprawy nie ułatwia fakt, że chłopak nie potrafi kontrolować swego Hałasu, przez co nie tylko staje się łatwym do wytropienia celem, ale i zdradza drzemiące w nim uczucia względem Violi.

Daisy Ridley i Mads Mikkelsen w filmie "Ruchomy chaos" (reż. Doug Liman, 2021)

Cztery kwestie. Pierwsza, a przy okazji bodaj najmniej interesująca, bo być może w złym kierunku poprowadzona. Mowa o idei Hałasu, która sama w sobie wydaje się relatywnie ciekawa, ale jej audiowizualna prezentacja – przytłaczająca, rozpraszająca, męcząca percepcyjnie, a wszak towarzysząca widzowi od początku do końca seansu – jest mało fantazyjna, by nie powiedzieć, że oklepana. Próby wprowadzenia na ekrany odpowiednika literackiego monologu wewnętrznego czy strumienia świadomości wielokrotnie kończyły się fiaskiem. Liman sięga po dość wyświechtane rozwiązanie z przeszłości, które może i dobrze sprawdzało się w kinie epoki klasycznej czy nowofalowej, ale w filmie science fiction za 100 milionów dolarów wypada blado. Chodzi mianowicie o voice-over. To właśnie za pomocą dźwięku ponadkadrowego odbiorcy przedstawiane są myśli bohaterów. To jednak nie wszystko. Reżyser pokazuje to, co w głowach mężczyzn się mieści, w sposób czysto optyczny, roztaczając wokół postaci wirującą aurę, kolorową mgiełkę przypominającą komiksowy dymek. Powoduje to z kolei dodatkowe przeciążenie. Oglądający ten spektakl skazany jest na nieustającą kakofonię oraz, nomen omen, ruchomy chaos (mogło być oczywiście znacznie gorzej – naukowcy szacują bowiem, że przeciętny człowiek ma około sześciu tysięcy myśli na dobę; z niektórych najwyraźniej zrezygnowano). Wcale niewykluczone, iż właśnie tak miało być. W końcu już w planszy otwierającej film pojawia się następująca informacja: „Hałas to nieprzefiltrowane ludzkie myśli, a bez filtra człowiek to tylko chodzący zamęt”. Nie jest też bynajmniej tak, że ścieżka obrana przez twórcę zawodzi na każdym kroku. Dla przykładu: koncepcja demonstrująca fakt, że idea wyprzedza jednostkę, trochę na zasadzie antycypacji, jest rzeczą atrakcyjną i świeżą, mającą szansę spodobać się choćby psychologom.

Abstrahując od tego, jak Hałas wygląda, warto zastanowić się nad tym, czym jest, jeśli nie po prostu metaforą szumu informacyjnego charakteryzującego media w XXI wieku. To druga, a po trosze i trzecia kwestia. Hałas towarzyszy na tej planecie wyłącznie mężczyznom, na kobiety zaś nie wpływa. Tylko myśli facetów słychać, panie natomiast pozostają tajemnicą, posiadają wiedzę prywatną, dostępną jedynie im. Panów można czytać jak z otwartej księgi, dlatego za wszelką cenę starają się kontrolować swój Hałas. Chcąc chronić się przed innymi, w kółko wałkują w głowach neutralne zwroty (Todd stale przywołuje swe imię i nazwisko). Podział na ekstrawertyków i introwertyczki ukonstytuował się sam. „Tutejsi mężczyźni nie mogą znieść tego, że kobiety słyszą ich myśli, jednocześnie nie mogąc dowiedzieć się niczego o nas” – zapisuje w swym pamiętniku matka Todda, przed laty również zabita. Przez kogo? Czy aby na pewno przez tubylców, którzy – jak twierdzi burmistrz – nie chcieli dzielić się swym terytorium? Dlaczego w takim razie oszczędzili silniejszych na pierwszy rzut oka osobników płci męskiej?

Odpowiedzi wydają się dość oczywiste i narzucają się niemal od samego początku seansu (ta przewidywalność to kolejny słaby punkt filmu). „Mężczyźni muszą zabijać” – mówi w jednej ze swych pierwszych kwestii włodarz wioski, winny w istocie śmierci kobiet, twórca dystopijnego i patriarchalnego porządku społecznego opartego na kulcie toksycznej męskości, kreator świata, w którym pierwiastek żeński należy wytępić, ponieważ zagraża on znanemu z Ziemi status quo (to planeta, na której mieszkają bohaterowie, jest źródłem Hałasu). Skoro one znają ich myśli – nigdy odwrotnie – to mają przewagę. Nie można więc pozwolić im, by przejęły kontrolę. Pojawienie się Violi zaburza wprowadzony przez burmistrza nowy ład. To właśnie dlatego rozpoczyna się polowanie na nią. Dziewczyna postrzegana jest jako niebezpieczeństwo. Todd, choć w całości zindoktrynowany przez wizję stojącego na szczycie naczelnego mizogina, nie zna jeszcze okrutnej prawdy – to zresztą ciekawe, że przez wszystkie lata nikt ani razu nie zdradził się myślami na temat tego, co stało się w przeszłości! – dlatego pomaga Violi. Dla niego to po prostu Anioł z Kosmosu, piękno, z jakim nigdy wcześniej nie miał do czynienia (zarówno chemia, jak i komediowa dynamika pomiędzy Ridley a Hollandem są wprost czarujące, w związku z czym tym bardziej szkoda, że film aż tak gęsto jest naładowany chaotycznymi elementami rodem z kina akcji).

I ostatnia, czwarta kwestia. „Ruchomy chaos” zdecydowanie najlepiej ogląda się jako staromodny western o próbie skolonizowania pogranicza. To nic, że znajduje się ono 64 lata drogi od Ziemi. Elementy fantastycznonaukowe funkcjonują tu na równi z obrazem przetrwania w dziczy. Film Limana to po prostu reinterpretacja historii o podboju Ameryki przez przybyszów z zewnątrz. Nie bez znaczenia jest fakt, że planeta, na której toczy się akcja, nazwę ma do bólu zwyczajną i mało wyszukaną: Nowy Świat. Reżyser, być może nieświadomie i niecelowo, przepisuje dzieje odkrycia dokonanego pod koniec XV wieku, zwracając uwagę na jego konsekwencje dla Indian, a przy okazji oddając sprawiedliwość kobietom. Owszem, mogło być lepiej, ale biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane perypetie, nie jest tak źle. Raczej wiele hałasu o nic.

Recenzja filmu Ruchomy chaos (Chaos Walking); reż. Doug Liman; Kanada USA 2021; 109 minut