Na prerii krańcach
Zdaje się, że o westernie „Rust. Legenda Zachodu” (2024) Joela Souzy nie sposób nie pisać, nie nawiązując – choćby i w kilku zdaniach – do tego, co zaszło na planie rzeczonego filmu, zwłaszcza że tragiczne wydarzenia, do których doszło 21 października 2021 roku, znajdują – o, ironio! – odzwierciedlenie w treści samego utworu.
Otóż feralnego dnia w Bonanza City w Nowym Meksyku Alec Baldwin, jeden z pomysłodawców i producentów projektu, a także odtwórca roli tytułowej, pociągnął za spust robiącej za rekwizyt broni, którą naładowano ostrą amunicją, a nie – jak można by przypuszczać – ślepakami. Gwiazdor postrzelił śmiertelnie operatorkę Halynę Hutchins i ranił reżysera (którego nazwisko – o ile nie wsławi się jakimś ponadprzeciętnym dziełem – już zawsze kojarzyć się będzie nie tyle z nakręconymi przezeń utworami, co z tym, co zadziało się za kulisami „Rusta. Legendy Zachodu”).
Baldwina oskarżono o nieumyślne spowodowanie śmierci, ale w związku z tym, że prokuratura nie udostępniła obronie kluczowych dowodów, sprawa została umorzona. Na półtora roku więzienia sąd skazał za to pracującą przy przedsięwzięciu zbrojmistrzynię Hannah Gutierrez-Reed. Odpowiedzialny za kwestie bezpieczeństwa asystent Souzy, czyli David Halls – człowiek, który podał aktorowi rewolwer, nie zweryfikowawszy uprzednio jego zawartości – przyznał się do stawianego mu zarzutu zaniedbania i poszedł na ugodę (ostatecznie nałożono nań sześciomiesięczną probację). Zdjęcia wznowiono dwa lata po wypadku, a gotowy film – dedykowany zmarłej Hutchins, którą za kamerą zastąpiła Bianca Cline – ujrzał światło dzienne podczas Camerimage (było to 24 listopada 2024 roku), festiwalu poświęconego sztuce operatorskiej, co – rzecz jasna – wzbudziło szereg kontrowersji.
Trudno abstrahować od tego wszystkiego, gdyż tak się składa, że incydent z udziałem Baldwina koresponduje bezpośrednio z tym, co rozgrywa się na ekranie. I nie chodzi bynajmniej o to, że raz po raz ktoś tu kogoś obrzuca pociskami. To wszak western, a więc gatunek, w którym liczne wymiany ognia są nieodłącznym elementem sztafażu. Sęk w tym, że punktem wyjścia dla całej intrygi jest moment, w którym osierocony przez matkę i ojca Lucas Hollister (Patrick Scott McDermott), trzynastolatek gospodarujący kawałkiem ziemi odziedziczonej po rodzicach i opiekujący się młodszym bratem Jacobem (Easton Malcolm), zabija nieumyślnie mężczyznę zbliżającego się do jego domu. Gołowąs ląduje za kratkami. Zginie, gdy tylko cieśle wybudują szubienicę, a kat przybędzie do mieściny położonej gdzieś na Terytorium Wyoming (akcja toczy się w Roku Pańskim 1882, a zatem na osiem lat przed przyjęciem tak zwanego rozległego miejsca na prerii do Unii i uczynienia z niego czterdziestego czwartego stanu).

Skórę ratuje mu Harland Rust (Baldwin), wyjęty spod prawa zawadiaka, morderca i złodziej, który uwalnia go z więzienia. Samotny jeździec mówi chłopcu, że jest jego dziadkiem. Panowie wyruszają w podróż przez Wielkie Równiny, a ich celem jest Meksyk. Rust liczy bowiem na to, że po przekroczeniu granicy Lucas będzie bezpieczny. W pogoń za nimi rzucają się wiedzeni chęcią zarobienia okrągłego tysiąca dolarów łowcy nagród – a wśród nich Fenton Lang (Travis Fimmel; znany między innymi z „Wyśnionego świata” Milesa Jorisa-Peyrafitte’a z 2019 roku) – oraz funkcjonariusz organów ścigania Wood Helm (Josh Hopkins). Jakby tego było mało, Harlandowi i jego wnukowi zagrażają Indianie z plemienia Kiowa, rdzenni mieszkańcy tych terenów.
Tak oto przedstawia się zarys anegdoty „Rusta. Legendy Zachodu”. To wprost niebywałe, jak mocno splotły się w tym przypadku losy postaci i interpretujących ich wykonawców. Jeśli jednak pominąć to, do czego doszło na etapie produkcji, łatwo da się zauważyć, że film jest w najlepszym razie poprawny. Historia nakreślona przez Souzę i Baldwina jawi się – by nie owijać w bawełnę – dość banalnie, podobnie skądinąd jak jej bohaterowie. Kardynalnym błędem, jaki popełnia reżyser i zarazem scenarzysta, jest zmuszanie widza do koncentrowania się na trzech równolegle prowadzonych narracjach, choć to w relacji Harlanda i Lucasa tkwi sedno tej opowieści. Nie w perypetiach zmagającego się z kryzysem wiary i chorobą syna Helma czy tym bardziej w stereotypowo potraktowanym Langu, quasi-kaznodziei rodem z „Nocy myśliwego” (reż. Charles Laughton, 1955), który ma się za wysłannika Boga wymierzającego kary grzesznikom.
Namnożenie wątków jest przytłaczające i przyczynia się do tego, że seans trwa zdecydowanie za długo. Metraż rozciągnięty do ponad dwóch godzin usprawiedliwiałoby chyba wyłącznie skupienie się na więzi łączącej dziadka i wnuka. Owszem, Souza stara się uczynić z tej dwójki figury z krwi i kości, o czym świadczą zarówno rozbudowane sceny otwierające, z których jasno wynika, jakim młodzieńcem jest Hollister – zaradnym, troskliwym i pewnym siebie – jak i lakoniczne wypowiedzi czyniące z Rusta gościa bezwzględnego i nieznoszącego sprzeciwu („Mówię, że jedziemy, to jedziemy. Mówię, że jemy, to jemy. Mówię, że śpimy, to śpimy”). Problemem jest to, że im dalej w las – a właściwie im bliżej Meksyku – tym mniejsze ma to znaczenie, jakimi ludźmi są Lucas i Harland, ponieważ muszą konkurować z Fentonem i Woodem.
Mimo iż niełatwo stwierdzić, gdzie kończy się praca Hutchins, a gdzie zaczyna aktywność Cline, „Rust. Legenda Zachodu” to kompetentnie zrealizowany western, z honorem traktujący dzieje gatunku (vide: pojawiające się dwukrotnie wizualne cytaty z „Poszukiwaczy” Johna Forda z 1956 roku), a także posiadający własną podmiotowość formalną, która wyraża się głównie w majestatycznych i hołubiących krajobrazy Ameryki szerokich planach. Innymi słowy: film wygląda naprawdę dobrze, gorzej natomiast wypada na poziomie fabularnym. Souza nie jest w stanie uczynić z tego specyficznego kina drogi czegoś więcej niż kolejnej klechdy o Dzikim Zachodzie. Szkoda, bo to oznacza, że „Rust. Legenda Zachodu” zostanie zapamiętany, ale nie jako spełniony artystycznie obraz, a jako utwór, na planie którego aktor zastrzelił operatorkę.



