Na osłodę
Kiedy Jane (Yara Shahidi) z wypiekami na twarzy opowiada o przygotowywanych przez siebie słodyczach, atmosfera na przyjęciu psuje się w okamgnieniu. Co innego, gdy na jedną z imprez przynosi tort dla świętującej urodziny Corinne (Odessa A’zion), swej współlokatorki i najlepszej przyjaciółki. Ludzie – nie tylko znajomi, ale i obcy – skosztowawszy łakocia, nie mogą się nachwalić jego twórczyni. Zachwyceni są zwłaszcza mężczyźni, co nie uchodzi uwadze czujnej jak ważka Corinne. Jako że Jane, przyszła studentka prawa i amatorka garderoby spod znaku pana Rogersa, jest nieśmiała i ma ogromny problem z nawiązywaniem kontaktów, jej otwarta na świat kumpela, aspirująca przedstawicielka gwiazd, łowczyni talentów i fanka Micka Jaggera, wpada na pomysł, by wcielić w czyn plan mający ułatwić dziewczynie umówienie się z facetem. Przez żołądek do serca, a raczej do łóżka.
Choć koncept ten brzmi niedorzecznie, to mieszkające w Los Angeles i pracujące w tej samej agencji artystycznej pannice inicjują działanie. Co weekend widują się w innym lokalu. Corinne robi za wodzirejkę, Jane odpowiada za to, by dostarczyć na zabawę przynętę, czyli świeże ciasto, zawsze w różnym smaku i w nowym stylu. Panowie orbitują wokół cukru i delektują się zarówno jedzeniem, jak i chwilami spędzonymi z Jane. Wprawdzie ona wolałaby przesiadywać z Owenem (Rish Shah), kolegą z biura, który wpadł jej w oko już jakiś czas temu, ale i tak nie narzeka na zainteresowanie, jakie wzbudza. Wszystko idzie zgodnie z oczekiwaniami Corinne, przynajmniej do momentu, w którym lekarze diagnozują u niej nowotwór. Jak na twardzielkę przystało, nie poddaje się. Walczy i zachęca kompankę do kontynuowania rozłożonego na rok projektu, i to pomimo faktu, że jej rodzice – Ruth (Martha Kelly) i Fred (Ron Livingston) – chcą ją ściągnąć na powrót do rodzinnego Phoenix w Arizonie. Nic z tego. Corinne postanawia zostać. Oddaje się pod opiekę Jane, która – wyłącznie w teorii, rzecz jasna – stworzona jest do tego typu sytuacji (to wszak osoba pedantyczna, zorganizowana i przewrażliwiona na punkcie zdrowia).
Film „Przesiadując przy cieście w barach” (reż. Trish Sie, 2023) zaczyna się w najgorszy z możliwych sposobów. To otwarcie skrajnie anachroniczne, przywodzące na myśl tandetne komedie romantyczne z przełomu XX i XXI wieku, tym bardziej że nic nie wskazuje na to, aby Jane – bohaterka, która oczywiście nie zdaje sobie sprawy z tego, jak jest piękna i wspaniała (oblewa się rumieńcem, gdy Corinne przebąkuje coś o konieczności noszenia seksownej bielizny) – chciała w ogóle częstować deserem każdego napotkanego gościa harcującego po klubach w Mieście Aniołów. Czuć, że to historia inspirowana wydarzeniami sprzed lat, oparta na przekształconym w książkę „Sitting in Bars with Cake: Lessons and Recipes from One Year of Trying to Bake My Way to a Boyfriend” blogu z 2013 roku autorstwa Audrey Shulman, która ponownie cofnęła się do tamtych chwil, by napisać scenariusz do utworu (to bynajmniej nie pierwszy tekst w jej karierze – na koncie ma kilka wątpliwej jakości skryptów do obrazów sygnowanych przez Hallmark). W przypadku „Przesiadując przy cieście w barach” Shulman przerzuca na szczęście środek ciężkości z postaci Jane, półprofesjonalnej cukierniczki, na Corinne, co automatycznie zmienia charakter całości. Nie jest to – wbrew, wydawać by się mogło, dość dobitnemu tytułowi – kino kulinarne, a przekaz o sile siostrzeństwa, oda do bliskości i anegdota o sztuce dobrego życia.
Może i wiele wskazuje na to, iż wyjdzie z tej przedziwnej mieszanki zakalec, który nada się co najwyżej na festiwale żenady i telewizyjnych powtórek, lecz stosownie rozłożone akcenty przyczyniają się do tego, że jest to dzieło względnie strawne. Fragmenty rażąco niezręczne, a zatem te dotyczące szeroko pojętej materii sacharydowego podrywu, równoważone są przez sceny chwytające za gardło (vide: cierpiąca z bólu Corinne), które z kolei neutralizują na poły slapstickowe wyimki z Fredem, majsterkowiczem próbującym zreperować to, co w jego otoczeniu nie działa (tak się składa, że ta część ma swój rewers w wypowiadanej przez mężczyznę następującej kwestii: „Pleśń w brodziku albo przepalony bezpiecznik. To potrafię naprawić. Ale ta sprawa z rakiem mnie przerasta”). Jane i Corinne rzucane są kłody pod nogi, lecz one brną przez codzienność, nie zrażając się ani do niej, ani do siebie nawzajem. Gdy choroba postępuje i wyciska coraz głębsze piętno na losach protagonistek, Sie skupia się na ich relacji, wlewając nadzieję tak w swoje bohaterki, jak i w widza. Portretowane przez reżyserkę dziewczyny różnią się od siebie na wielu poziomach. Podobne są, gdy idzie o miłość. Na wskroś idiotyczny projekt zakładający, że oto za pomocą starannie udekorowanego placka można zdobyć chłopaka, ewoluuje wraz z nimi i staje się pretekstem do tego, by spędzić wspólnie czas.