W imieniu swoim, potem syna

Statystyki są nieubłagane. Różne badania dowodzą, że samobójstwo jest jedną z głównych przyczyn zgonów wśród młodzieży w Stanach Zjednoczonych. Z raportów wynika, że próbowało je popełnić nawet 15 procent nastoletnich Amerykanów identyfikujących się jako społeczność LGBT+, natomiast aż 40 procent z nich rozważało odebranie sobie życia, doświadczywszy uprzednio dyskryminacji z uwagi na orientację psychoseksualną lub tożsamość płciową. Na przemoc motywowaną homofobią lub transfobią narażone są przede wszystkim osoby w wieku od trzynastu do siedemnastu lat. Uwagę na ten ogromny i niesłabnący – a wręcz nasilający się problem – zwraca Reinaldo Marcus Green, reżyser filmów „Monsters and Men” (2018) oraz „King Richard: Zwycięska rodzina” (2021).

Jego oparty na faktach „Joe Bell” (2020) relacjonuje wydarzenia, do jakich doszło w 2013 roku w niewielkiej miejscowości La Grande w stanie Oregon. Piętnastoletni wówczas Jadin Bell (grany tu przez Reida Millera) popełnił samobójstwo, nie mogąc znieść ciągnącego się od miesięcy dręczenia. Nękany przez uczniów liceum, do którego uczęszczał, chłopak stał się ofiarą terroru, tak psychicznego, jak i fizycznego, tylko dlatego, że był gejem. Tragedia obiegła media. W kraju rozgorzała dyskusja na temat agresji wymierzonej w społeczność LGBT+, zaś Joe Bell (tu w interpretacji Marka Wahlberga), ojciec młodzieńca, postanowił przemierzyć Amerykę, pieszo pokonując trasę z zachodnich rubieży USA aż do Nowego Jorku, w którym Jadin chciał studiować (to bez mała 4257 kilometrów). Po drodze chciał spotykać się z ludźmi, by za pośrednictwem rozmowy uświadamiać ich o tym, jak zgubne skutki przynieść może brak tolerancji, szkolne zastraszanie i powszechne przyzwolenie na nie.

Podróż miała być w założeniu hołdem oddanym zmarłemu dziecku. Rzecz w tym, że – jak dowodzi reżyser – ten sam ojciec, który już w otwierającej scenie odbywa uciążliwą wędrówkę, chwilę później okazuje się jednym z prześladowców. To twardy jak skała Joe, być może potomek jeszcze twardszych od niego pionierów i zdobywców Dzikiego Zachodu, typowy – przynajmniej na pierwszy rzut oka – zwolennik Donalda Trumpa, nie potrafi zaakceptować syna. Ileż odwagi musi wymagać od nastolatka przyznanie się przed takim rodzicem do bycia homoseksualistą. Zdaje się, że trudno o gorszy moment na wyjście z szafy – robi to bowiem podczas telewizyjnej transmisji meczu, psując tacie plany. Lola (Connie Britton), matka Jadina, kobieta, która prawdę zdążyła poznać nieco wcześniej, mówi: „Jedyne, czego teraz potrzebuje nasz chłopiec, to zapewnienie, że oboje go kochamy”. Zniecierpliwiony ojciec, do którego młodszy brat Jadina (Maxwell Jenkins) zwraca się w pewnej chwili słowami „Tak, proszę pana”, przytakuje, ale w powietrzu nie czuć miłości, a raczej ogromne rozczarowanie.

Reid Miller i Mark Wahlberg w filmie "Joe Bell" (reż. Reinaldo Marcus Green, 2020)

Joe nie potrafi wesprzeć swojego dziecka. Szczególnie jest mu wstyd, gdy widzi syna tańczącego i wymachującego pomponami wraz z grupą cheerleaderek w trakcie futbolowego starcia lokalnej drużyny licealnej (tak się składa, że jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej mężczyźni wcale nie byli taką rzadkością w uczelnianych zespołach dopingujących, czasami wielokrotnie przewyższając liczbę kobiet; do przetasowania doszło, gdy panowie wyjechali na zagraniczne fronty). Nie chcąc słuchać niewybrednych docinek i komentarzy padających z trybun, Joe opuszcza stadion, ciągnąc za sobą żonę. Jadin obserwuje ten akt osłupiały ze smutku.

Green prezentuje przewiny ojca w retrospekcjach. To być może jedyny sposób, by uratować film powstały według nieudanego scenariusza Diany Ossany i Larry’ego McMurtry’ego, duetu odpowiedzialnego za nagrodzony Oscarem tekst do „Tajemnicy Brokeback Mountain” (reż. Ang Lee, 2005). Jak wynika z efektu końcowego, „Joe Bell” to nie tyle opowieść o niesieniu przebaczenia oraz kaganka oświaty i miłosierdzia bigotom, co o poszukiwaniu odkupienia. Przemierzanie Ameryki, której tło stanowią tory kolejowe i rafinerie, a także góry i równiny, to pokuta. Bohater dźwiga krzyż uprzednio przezeń wykonany. Wszystko to chwytane jest, zupełnie niepotrzebnie, w szalenie szerokim formacie o proporcjach boków 2,76:1, a więc zupełnie inaczej niż choćby u Xaviera Dolana, który podobne historie zamyka w znacznie węższych kadrach (ultrapanoramiczny obraz zastosowany przez Greena i jego operatora Jacquesa Jouffreta charakterystyczny jest raczej dla widowisk w stylu „Ben Hura” z 1959 roku w reżyserii Williama Wylera czy „Nienawistnej ósemki” Quentina Tarantino z 2015 roku, a nie dla tak kameralnej anegdoty).

„Joe Bell”, jak zresztą sam tytuł wskazuje, to nie historia zastraszanego młodzieńca, który, nie znalazłszy schronienia nawet wśród bliskich, postanawia targnąć się na swoje życie, ale ojca współwinnego tragedii. Nic zatem dziwnego, że teraz jest w nim złość na cały świat, a przede wszystkim na siebie samego. Gdy wchodzi do szkolnych aul, by przeprowadzić kolejną pogadankę o tolerancji, nie potrafi skomunikować się z ludźmi, tak, jak uprzednio nie umiał dogadać się z Jadinem. Krzyczy zamiast mówić.

Choć strata dotyka wielu osób, reżyser i jego scenarzyści skupiają się wyłącznie na jednym człowieku, granym skądinąd przez aktora, który odrzucił rolę we wspomnianej „Tajemnicy Brokeback Mountain”, ponieważ homoseksualna scena erotyczna wywołała w nim nieprzyjemne dreszcze. Wahlberg nie dostaje rozgrzeszenia, ponieważ stawia swojego bohatera – także jako producent filmu – w centrum, mimo że powinien być co najwyżej tłem.

Recenzja filmu Joe Bell (Good Joe Bell); reż. Reinaldo Marcus Green; USA 2020; 90 minut