Życie na ekranach

Will (Winston Duke) mieszka i pracuje w niewielkim domu pośrodku skąpanego w słońcu pustkowia. Mieszkanie ma zagracone. Jedna ze ścian cała jest w starych, kineskopowych telewizorach. To jego narzędzia. Mężczyzna wpatruje się w wyświetlane na ekranach ruchome obrazy, zaś to, co widzi, opisuje drobiazgowo w zeszycie. Coś, co na pierwszy rzut oka przypomina materiały wygrzebane z czyichś prywatnych archiwów, wnet okazuje się prowadzoną na żywo relacją prowadzoną dosłownie z punktu widzenia podglądanych osób. Perspektywa imitująca spojrzenie inwigilowanych ukradkiem ludzi wzmacnia immersję – Will nie może oderwać wzroku od odbiorników, zwłaszcza zaś od jednego z nich, tego, na którym rysuje się rzeczywistość postrzegana oczami Amandy (Lisa Starrett), utalentowanej skrzypaczki oraz, jak można przypuszczać, ulubienicy tajemniczego podpatrywacza.

Gdy odwiedza go Kyo (Benedict Wong) – może zwykły kolega, może przyjaciel, a może po prostu asystent – obaj świadkują momentowi, w którym Amanda rozbija samochód i umiera. Ekran gaśnie na ułamek sekundy, by następnie uruchomić się na powrót, ukazując tradycyjną tablicę kontrolną. Will jest wyraźnie zszokowany, nie może uwierzyć w to, co się stało. Czyżby dziewczyna popełniła samobójstwo w jego – niebezpośredniej wprawdzie, ale jednak – obecności? Jak to w ogóle możliwe? Co takiego przegapił? W poszukiwaniu odpowiedzi Will zaczyna przeglądać bogate i zatęchłe archiwa, na które składają się sporządzone przezeń notatki oraz nagrane na kasetach wideo filmy z życia Amandy. Mężczyzna tym bardziej nie potrafi zrozumieć tego, co zaszło, że to właśnie on ją wybrał. I choć strata wydaje się wyjątkowo bolesna, nie czas na łzy – kobietę trzeba zastąpić kolejną duszą.

Koncept „Dziewięciu dni” (2020) w reżyserii i według scenariusza debiutującego w pełnym metrażu twórcy reklam i teledysków Edsona Ody wydaje się skomplikowany, ale to tylko pozory. Zadaniem bohatera jest bowiem selekcjonowanie i wysyłanie dusz na świat. W tym celu Will przeprowadza wywiady z nienarodzonymi lub raczej zawieszonymi w pewnym limbo kandydatami, spośród których jedna z istot dostanie szansę otrzymania żywota i przeniesienia się do empirycznie poznawanej rzeczywistości. Akcja utworu rozgrywa się zatem w czymś na wzór potraktowanego nieco subwersywnie czyśćca. Nie jest to miejsce oczekiwania na ewentualne wpuszczenie do krainy wiecznej szczęśliwości, a raczej stacja, z której wyrusza się w przeciwnym kierunku. Will musi wybrać duszę nie tylko zasługującą na to, by dostąpić zaszczytu tchnięcia w nią życia, ale i na tyle twardą, by przetrwać na Ziemi. Zbyt dobrzy, zbyt mili i zbyt wrażliwi, a zatem ci, którzy mają w sobie za dużo miłości, nie dadzą sobie rady. On też został kiedyś wytypowany, w związku czym doskonale wie, przed jak trudnym wyzwaniem stają zainteresowani, a mianowicie Emma (Zazie Beetz), Kane (Bill Skarsgård), Alexander (Tony Hale), Maria (Arianna Ortiz) oraz Mike (David Rysdahl).

Zazie Beetz w filmie "Dziewięć dni" (reż. Edson Oda, 2020)

Protagonista, jawiący się tu jako nieingerujący anioł stróż lub – zgodnie z deistyczną ideą powstałą w epoce renesansu – zegarmistrz, który nakręcił świat, by potem biernie go obserwować, nie mieszając się w dalsze losy swego dzieła, tłumaczy pretendującym duszom, że kiedy już się narodzą, zapomną o wszystkim, czego doświadczyli u niego w domu, lecz jednocześnie pozostaną sobą (człowiek zatem, wydając pierwsze tchnienie, robi to, będąc już wyposażonym w pewien bagaż). Ktoś spośród wymienionej wcześniej piątki musi zastąpić Amandę. Ci, którzy nie zostaną wskazani, zanim odejdą, będą mogli zasmakować namiastki życia poprzez specjalnie odtworzony dla nich moment, który uprzednio widzieli na ekranie telewizora. Co znamienne, odrzucone persony decydują się na chwile, można by rzec, banalne, częstokroć niepoddawane żadnej refleksji przez śmiertelników. Jazda na rowerze, relaks na plaży wśród fal oceanu.

W tej metafizycznej historii spod znaku fantasy – nie tyle zimnego i wykalkulowanego, co głębokiego i zagadkowego – Oda stawia na drodze Willa Emmę, wolnego ducha, drążącego, podważającego i prowokującego, zadającego pytania i nieznającego odpowiedzi na te stawiane przez anielskiego urzędnika. „Jak to jest żyć?” – zagaduje Emma. „Może się dowiesz” – replikuje Will, który najwyraźniej nie chce mówić o tym, jak wykorzystał daną mu szansę. Podnoszona przez Emmę kwestia leży u podstaw „Dziewięciu dni”. Reżyser zastanawia się tu bowiem nad zagadnieniami fundamentalnymi, poruszanymi przez filozofów od zarania dziejów. Jak to jest żyć? Kto zasługuje na to, by trafić między ludzi? Czy istota rozumna świadoma jest własnej egzystencji? Jeśli tak, to czy docenia swe istnienie? Skoro zaś świat jest łez padołem, to czy warto się tak starać, by nań trafić? Oda, w oderwaniu od biologii i szeroko rozumianej polityki, kreśli poruszający i konsekwentny wizualnie debiut będący spojrzeniem na człowieczy byt.

Recenzja filmu Dziewięć dni (Nine Days); reż. Edson Oda; USA 2020; 110 minut