Biały kruk
Pracujący jako złota rączka i nierozstający się z kieliszkiem C. R. Shriver (Michael Shannon) otrzymuje zaproszenie na doroczny festiwal literatury odbywający się na mającym siedzibę gdzieś na południu Kalifornii Uniwersytecie Acheron. Mężczyzna nie kryje zdziwienia, zwłaszcza że wiele wskazuje na to, iż w życiu nie przeczytał żadnej książki. Lenny (Mark Boone Junior), jego kumpel od kufla, tłumaczy mu, o co chodzi. Okazuje się bowiem, że Shriver dzieli nazwisko ze światowej sławy prozaikiem, który wydawszy przed dwudziestoma laty przełomową powieść – pal licho, że ta nie zestarzała się dobrze – zapadł się pod ziemię, a słuch po nim zaginął. Taki współczesny J. D. Salinger, ot co!
Dozorca, nie mając nic do stracenia i licząc po cichu na jakąś nagrodę – na jego korzyść działa ponadto fakt, iż w istocie nikt nie ma pojęcia, jak prawdziwy Shriver wygląda – postanawia ruszyć z Nowego Jorku prosto na Zachodnie Wybrzeże, gdzie czeka nań organizatorka wydarzenia, to jest wykładająca na uczelni i sama parająca się pisarstwem Simone Cleary (Kate Hudson). Ściągnięcie na teren kampusu tak znanej osobistości to dla niej szansa na to, by zwabić publiczność i uchronić imprezę przed wstrzymaniem dotacji. Gość honorowy z trudem aklimatyzuje się w nieznanych mu warunkach, zwracając na siebie uwagę wielkiej fanki (Da’Vine Joy Randolph) i lokalnego nauczyciela (Don Johnson), a także dając się we znaki czarnoskórej poetce (Aja Naomi King), której nagłe zniknięcie sprawia, że woźnym z Wielkiego Jabłka zaczyna interesować się policyjny detektyw (Jimmi Simpson; znany między innymi z „Córki Starlingów” Laurel Parmet z 2023 roku).

Michael Maren, reżyser filmu „Co komu pisane” (2023), stworzonego na podstawie tomu „Shriver” Chrisa Beldena, nie miał szczęścia do tego projektu. Jego realizację planował już w 2017 roku, i to z zupełnie odmienną obsadą, ale jako że napotkał trudności z pozyskaniem finansowania, zdjęcia przełożono. Dwa lata później, gdy ekipie udało się wreszcie wejść na plan, produkcję ponownie wstrzymano – u reżysera zdiagnozowano nowotwór. Kiedy w 2020 roku odświeżony zespół raz jeszcze podjął próbę nakręcenia utworu, wybuchła pandemia koronawirusa. Ostatecznie całość udało się dokończyć dopiero w 2022 roku. Te wszystkie perturbacje odbijają się na jakości materiału.
Bo choć punkt wyjścia do opowiadanej przez Marena historii jest naprawdę obiecujący, to nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor, przytłoczony różnego rodzaju problemami i chyba zniechęcony przedsięwzięciem, nie panuje nad anegdotą. W ręku lepszego scenarzysty, z większym doświadczeniem – ot, choćby, Woody’ego Allena czy Noaha Baumbacha – „Co komu pisane” mogłoby być wspaniałą wiwisekcją zarówno poletka akademickiego, jak i branży literackiej. Tymczasem Marena stać na policzalne na palcach jednej ręki przejawy błyskotliwości. Należy do nich bez wątpienia rozmowa Shrivera z Lennym. „Ja nie piszę!” – mówi ten pierwszy, świadom tego, że nie zasługuje na to, by pojawić się na tak prominentnym festiwalu. „Jak większość! A jeśli już piszą, to o niemożności pisania” – odpowiada kompan głównego bohatera, szalenie trafnie diagnozując współczesny krajobraz sektora beletrystycznego. Inna scena, w której Maren daje się poznać jako człowiek mający potencjał na niezłego fabularzystę, to ta rozgrywająca się na pokładzie samolotu. „Jest pan pisarzem?” – pyta siedząca obok Shrivera kobieta. „Nie” – odpowiada zgodnie z prawdą protagonista, w co, rzecz jasna, powątpiewa interlokutorka, święcie przekonana, że przez jej współpasażera niepotrzebnie przemawia przesadna skromność. To zdecydowanie za mało, by móc określić film Marena jako coś więcej niż kino po prostu przyzwoite.
Równie ostrożnie reżyser przygląda się fikcyjnemu uniwersytetowi, na którym toczy się akcja „Co komu pisane”. I choć jego kadra naukowa – może z wyjątkiem profesor Cleary, która aspiruje do czegoś więcej – to zblazowani dyletanci, Maren ledwo ledwie porusza temat, kreśląc poszczególne postaci niemal od niechcenia. Wprawdzie skupia się na Shriverze, mieszkającym z rudym kotem nowojorczyku, którego zostawiła żona, a na jego suficie króluje olbrzymia plama, ale i na tym poziomie jest dość leniwy, zmuszając widza do samodzielnego odpowiedzenia na pytanie, kim jest centralna figura dzieła. A tak się składa, że to mężczyzna pogrążony w depresji, chorobie, którą pielęgnuje, pijąc na umór. Shriver byłby dużo ciekawszy, gdyby Maren wykorzystał jego sytuację – wszak to osoba funkcjonująca niczym ryba wyjęta z wody – do celów komediowych. Nietrudno wyobrazić sobie granego przez Shannona faceta (to skądinąd dość niecodzienny wybór obsadowy) jako gościa rzucającego na prawo i lewo jakimiś płynącymi z nabytego w życiu doświadczenia mądrościami. Shriver, owszem, filozofuje, ale dzieje się to trochę przez przypadek. Tak samo przypadkowy jest zresztą film Marena.