Wehikuł czasu

W 2012 roku Ned Benson, absolwent Uniwersytetu Columbia, rozpoczął realizację jednego z najciekawszych filmowych projektów XXI wieku. Opowiedział w nim tę samą na pozór historię miłości i straty, lecz z trzech różnych perspektyw. W ten oto sposób powstały obrazy „Zniknięcie Eleanor Rigby: Ona” (2013), „Zniknięcie Eleanor Rigby: On” (2013) oraz „Zniknięcie Eleanor Rigby: Oni” (2014), w których główni bohaterowie – interpretowani przez Jessicę Chastain i Jamesa McAvoya – mierzą się ze śmiercią syna. W swym najświeższym dziele, a mianowicie „The Greatest Hits” (2024), reżyser wraca do tematu żałoby, każąc protagonistom ponownie zmagać się ze smutkiem spowodowanym odejściem najbliższych.

Mijają dwa lata, odkąd Max (David Corenswet), chłopak Harriet Gibbons (Lucy Boynton), zginął w wypadku samochodowym. Mieszkająca w Los Angeles dziewczyna, pomimo tego, że bierze leki i regularnie uczestniczy w spotkaniach grupy wsparcia, nie radzi sobie z przepracowaniem traumy. Nic dziwnego, skoro ilekroć słyszy piosenkę kojarzącą jej się ze zmarłym kochankiem, to dosłownie przenosi się w czasie do punktu, w którym utwór towarzyszył ich związkowi po raz pierwszy. By uniknąć tego typu sytuacji – zawsze kończących się dla niej utratą przytomności – Harriet nie tylko rezygnuje z etatu w wytwórni płytowej i zatrudnia się w cichej bibliotece, ale również przemierza świat, nosząc sprzęt redukujący hałas otoczenia do absolutnego minimum.

Muzykę odtwarza w zasadzie tylko w domu, przeczesując po nocach posiadane albumy w poszukiwaniu kawałka, który cofnie ją do takiego punktu na osi temporalnej, gdzie możliwe stanie się uratowanie Maxa przed nieszczęściem. Podejmowane przez nią starania są daremne. Czegokolwiek by nie próbowała, nie udaje jej się zmienić biegu wydarzeń. Jakby tego było mało, na mityngu terapeutycznym poznaje Davida (Justin H. Min; tu w jakże innej roli niż ta zagrana przezeń w „Mankamentach” Randalla Parka z 2023 roku), który nie potrafi się pozbierać po śmierci rodziców. Pojawienie się nowego mężczyzny znacząco komplikuje sprawy – Harriet zaczyna darzyć go uczuciem, co oddala ją od celu, jakim jest przywrócenie do życia Maxa.

W „The Greatest Hits”, podobnie skądinąd jak w trylogii „Zniknięcie Eleanor Rigby” (jej tytuł pochodzi wszak od wydanego w 1966 roku na albumie „Revolver” songu Beatlesów), Benson splata ze sobą motyw żałoby z muzyką, i robi to, trzeba przyznać, nad wyraz efektywnie. Ponadto – tym razem już w przeciwieństwie do swego debiutanckiego konceptu, w którym przeważał ton minorowy – autor zamyka całość w lżejszej konwencji, bliskiej komedii romantycznej, ale w stylu, ot, choćby, „500 dni miłości” (2009) Marca Webba (jest tu nawet scena rozgrywająca się w sklepie z winylami, do złudzenia przypominająca tę z przeboju z Zooey Deschanel i Josephem Gordonem-Levittem). Wybór ten – by opowiadać o kwestiach poważnych w formie dużo bardziej rozrywkowej, aż tak nieskomplikowanej i niewymagającej – działa, i to także dzięki selekcji szalenie eklektycznej ścieżki dźwiękowej, na której znalazło się miejsce i dla Lany Del Rey, i dla Nelly Furtado, i dla Roxy Music.

Benson, wzorując się na Richardzie Curtisie i jego „Czasie na miłość” (2013), zręcznie ogrywa też same podróże po chronologii, przekształcając piosenki słuchane przez bohaterkę w wehikuł umożliwiający powrót do przeszłości, a zatem literalnie przeszczepiając na grunt kina dość powszechne przekonanie, jakoby konkretne melodie pozwalały puszczającym je osobom na nostalgiczne przemierzanie czwartego wymiaru i ucieczkę od rzeczywistości. Harriet z premedytacją wsiada do urządzenia przenoszącego ją do pięknych chwil spędzonych z Maxem. W tych reminiscencjach jej ukochany zostaje ukazany jako chodzący ideał, nie dość, że przystojny, to jeszcze zwyczajnie dobry i przyzwoity. Czy Max faktycznie taki był, czy to tylko projekcje wspomnień należących do Harriet? A może i jedno, i drugie? „Chyba najwyższa pora, żeby wrócić do teraźniejszości” – sugeruje jej najlepszy przyjaciel Morris (Austin Crute), gdy dziewczyna zwierza mu się z kolejnego ataku wywołanego przypadkowym natrafieniem na jakiś newralgiczny utwór (trudno stwierdzić, jakim cudem panna Gibbons nie reaguje skokiem do lat minionych, gdy rozlega się dzwonek jej telefonu, ale na dżingiel z reklamy już tak).

Odbywająca wojaże do tego, co bezpowrotnie odeszło, pogrążona w głębokiej depresji Harriet nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że nadszedł ten etap w jej borykaniu się z żałobą, w którym trzeba zacząć rejestrować nowe audialne pamiątki. To właśnie po to na jej drodze wyłania się David, z którym dzieli i podobny ból, i upodobanie do analogowych staroci. Mężczyzna, odziedziczywszy po rodzicach dom, sklep z antykami i zabytkowy kabriolet, daje o sobie znać – i to z hukiem – w najodpowiedniejszym momencie. Harriet, pielęgnującą miłość do Maxa poprzez ciągłe sięganie po, nomen omen, największe hity ich relacji, obecność Davida wybudza z letargu. Gdy bohaterka wsiada z kolegą z grupy wsparcia do jego samochodu, w którym on nadaje swoją muzykę, zainicjowany zostaje kolejny rozdział jej życia, budowany na zupełnie innych dźwiękach.

Recenzja filmu The Greatest Hits; reż. Ned Benson; USA 2024; 94 minuty