Na mieliźnie

Nieco ponad stutysięczne New Bedford w stanie Massachusetts rybołówstwem stoi. W drugiej połowie XVIII wieku, zaraz po tym, jak nadano mu prawa miejskie – po uprzednim oddzieleniu go od Dartmouth – stało się ono globalnym centrum wielorybnictwa (te morskie ssaki zabijano w takich ilościach, że pozyskiwany w wyniku tego bestialskiego procederu tłuszcz przyczynił się do tego, iż mieścinę określano mianem najbogatszej na świecie). I choć przemysł związany z połowem waleni nadwątliły datowane na rok 1859 odkrycie ropy naftowej w pobliskiej Pensylwanii, nieco późniejszy wybuch wojny secesyjnej oraz, co nad wyraz logiczne w tym przypadku, zmniejszająca się populacja tych zwierząt, a gospodarkę osady oparto na branży włókienniczej, New Bedford pozostało czołowym portem rybackim w Ameryce. Dość powiedzieć, że jeszcze do końca drugiej dekady XXI wieku było najważniejszym ośrodkiem tego typu w całych Stanach Zjednoczonych, generując zyski na poziomie niemal pół miliarda dolarów rocznie. Wprawdzie obecnie palma pierwszeństwa należy do alaskańskiego Dutch Harbor, ale New Bedford – głównie za sprawą wyciąganych z oceanu przegrzebków – radzi sobie w statystykach świetnie. Tak czy inaczej – jak przekonuje Brian Helgeland w filmie „Jedna krew” (2023) – tutejsza egzystencja nie jest najłatwiejsza.

Wie coś o tym mieszkający w okolicy Tom (Ben Foster; występujący, ot, choćby, w „Rzucie życia” Jeremiaha Zagara z 2022 roku), dla którego regularne wypływanie w morze to chleb powszedni. Chleb, by tak rzec, ciężki. Tym większe jest zatem jego zdziwienie, gdy przyrodni brat Charlie (Toby Wallace) oznajmia mu, że rezygnuje ze studiów prawniczych w Bostonie na rzecz pracy na łodzi. Tom, widząc, że chłopaczynie nie da się przemówić do rozsądku, zgadza się, a następnie – zapoznawszy go z załogą – zabiera w dziewiczy rejs, podczas którego łajba idzie na dno. Na pomoc mężczyznom przychodzą służby ratunkowe, a po powrocie na ląd wściekły kapitan winą za katastrofę obarcza armatora.

Charlie, pomimo wypadku, postanawia kontynuować oceaniczną przygodę, od czego nieskutecznie próbuje go odwieść ojciec imieniem Gary (Tim Daly), który miał nadzieję, że syn pójdzie w jego ślady i również zwiąże się z wymiarem sprawiedliwości. Poznawszy Mabel (Jenna Ortega; znana z „Dziewczyny Millera” Jade Halley Bartlett z 2024 roku), pannicę parającą się handlem narkotykami, ale aspirującą do czegoś lepszego, młodzian zaczyna zapuszczać korzenie w realiach, które niedawno były mu obce. Tom natomiast daje się namówić swemu tatkowi Rayowi (Tommy Lee Jones), właściciela kutra Finestkind, do wyruszenia na połów małż świętego Jakuba jego kutrem. Po zebraniu ekipy panowie udają się w kierunku łowiska oddalonego od brzegu o niemal 200 kilometrów, ale kierownikowi wyprawy to nie wystarcza. By wrócić do domu z jeszcze obfitszym plonem, Tom decyduje się przekroczyć granicę z Kanadą. To ustalenie słono go kosztuje. Zatrzymana przez straż przybrzeżną jednostka zostaje skonfiskowana, a żeby ją odzyskać, potrzeba bez mała 100 tysięcy dolarów. Skąd wziąć taką forsę? Przydadzą się znajomości posiadane przez Mabel. W New Bedford, jak się okazuje, zawsze może być gorzej, zwłaszcza gdy się szmugluje heroinę na zlecenie niebezpiecznych rekieterów.

Helgeland – nie tylko reżyser (ma na koncie między innymi gangsterską biografię „Legend” z 2015 roku, w której w podwójną rolę wcielił się Tom Hardy), ale też scenarzysta, i to nagrodzony Oscarem za skrypt do „Tajemnic Los Angeles” (1997) Curtisa Hansona (nominację zgarnął z kolei za „Rzekę tajemnic” Clinta Eastwooda z 2003 roku) – rozpoczął pisanie „Jednej krwi” ćwierć wieku temu, inspirując się dziejami własnej familii, to jest pochodzących z Norwegii rybaków działających na amerykańskim rynku już za brudnej dekady. Tę wyrwę na osi temporalnej czuć, i nie ma w tym bynajmniej nic dobrego. Film Helgelanda przypomina relikt przeszłości – trochę na wzór recenzowanej tu „Hipnozy” Roberta Rodrigueza z 2023 roku, ale wyglądającej tak, jakby powstała w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia – a gdyby nie to, że pojawiają się w nim głośne nazwiska (zarówno stary wyga Jones, jak i rozkręcająca aktorską karierę Ortega, oboje skądinąd tak samo niemrawi przed kamerą prowadzoną przez Crille’a Forsberga), to niewykluczone, iż projekt przeszedłby bez echa, a o wątpliwy przywilej do jego emitowania biliby się co najwyżej nadawcy telewizyjni.

U Helgelanda wieje, z jednej strony od Atlantyku, z drugiej natomiast – choć to mało eleganckie określenie – nudą. Utwór nie należy do oryginalnych, przez co – podobnie zresztą jak jego bohaterowie – osiada na mieliźnie. Doświadczenia przyrodnich braci – czy to na morzu, czy to w interakcjach z pozostałymi postaciami: albo z ojcami, albo z Mabel – do interesujących nie należą, tym bardziej że potrzeba blisko godziny, by nie tyle rozkręciła się akcja, co zarysował się jakikolwiek konflikt. W tym silnie zmaskulinizowanym kinie o – na co wskazuje polski tytuł – rodzinnych więzach wymagających odbudowania lub wzmocnienia reżyser nie potrafi obrać kursu, który byłby w stanie przyciągnąć uwagę widza (fakt, że całość trwa aż 126 minut, dodatkowo nie sprzyja zaangażowaniu). Co prawda są tu momenty zajmujące – na czele z pełną napięcia sekwencją połowu przegrzebków, która awizuje nadciągającą katastrofę – ale to nie wystarczy, by mówić o udanym filmie.

Recenzja filmu Jedna krew (Finestkind); reż. Brian Helgeland; USA 2023; 126 minut