Niewystarczające
Urodzona w 1994 roku Alice Englert zadebiutowała przed kamerą w wieku ośmiu lat. Niespełna pół dekady później po raz pierwszy wystąpiła w filmie zrealizowanym przez swoją matkę, czyli Jane Campion (potem zagrała u niej parokrotnie, w tym między innymi w nagrodzonych Oscarem dla najlepszej twórczyni „Psich pazurach” z 2022 roku). Przełom w jej karierze – wprawdzie niewielki, ale jednak – nastąpił za sprawą udziału w „Ginger i Rosie” (reż. Sally Potter, 2012) oraz „Pięknych istotach” (reż. Richard LaGravenese, 2013). W ślady znanej rodzicielki poszła natomiast, przygotowując dwie krótkometrażówki – „The Boyfriend Game” (2015) i „Family Happiness” – i wreszcie pełnospektaklowe „Złe zachowanie” (2023), które nie tylko wyreżyserowała, ale również napisała.
Gdzieś wśród gęstwiny amerykańskiego Oregonu Lucy (Jennifer Connelly) – w dzieciństwie gwiazda popularnego serialu – dołącza do grupy ludzi chcących, pod okiem swego duchowego lidera imieniem Elon (Ben Whishaw), osiągnąć stan oświecenia. W miejscu „półmilczącego odosobnienia o niskim lub zerowym nasyceniu technologią” chodzi przede wszystkim o „zarzucenie kontaktów towarzyskich” i odnalezienie siebie. Sęk w tym, że mało co sprzyja dotarciu do tak postawionego celu. Nie dość, że na terenie głuszy można bez problemu złapać zasięg, to jeszcze w rekolekcjach uczestniczą osoby tak irytujące jak narcystyczna Beverly (Dasha Nekrasova), modelka i didżejka, która najbardziej w życiu boi się starości („Twoja młodość, owszem, przeminie” – potwierdza niewzruszony Elon).
Obóz jest dla Lucy okazją do zajrzenia w głąb własnego wnętrza i odpowiedzenia sobie na pytanie o to, jaki jest status jej relacji z córką Dylan (postać interpretowana przez samą Englert) – kaskaderką kręcącą akurat film w nowozelandzkim regionie Otago – do której skądinąd kobieta raz po raz dzwoni. Lucy wierzy (albo po prostu sprawia takie wrażenie), że spotkanie z Elonem – dość zwyczajnie wyglądającym gościem noszącym pulowerki, nijak nieupodabniające go do mistyków naciągających bogaczy z Doliny Krzemowej (co nie oznacza bynajmniej, że i on nim nie jest!) – pomoże jej zarówno na zrozumienie swej egzystencji, jak i dostąpienie czegoś na wzór nirwany.
Powstały w Kraju Długiej Białej Chmury obraz Englert, sfotografowany przez operatora Matta Henleya, doskonale – dzięki zastosowaniu szerokokątnych obiektywów – ukazującego lasy, w których przebywają bohaterki, jako przestrzenie sprzyjające medytacji i dążeniu do mentalnego wyzwolenia się z kajdan nakładanych człowiekowi w efekcie jego, nomen omen, złych zachowań, ale też potęgujące zagubienie, to kino na wskroś nierówne. Głównym problemem utworu jest skonstruowany przez początkującą autorkę scenariusz, któremu brakuje konsekwencji. Jakby niedostatecznym mankamentem był fakt, że opowieść niepotrzebnie przeskakuje pomiędzy dwiema narracjami – prowadzonymi a to przez matkę (ta znacznie ciekawsza), a to przez córkę (ta, by nie owijać w bawełnę, wyraźnie nudniejsza) – to Englert nic sobie nie robi z potencjału drzemiącego w kreślonej anegdocie.
Tam, gdzie film mógłby nosić choćby znamiona satyry na fałszywy mistycyzm rodem z Zachodniego Wybrzeża, twórczyni – która skądinąd wielokrotnie uczestniczyła wraz z Campion w tego typu wydarzeniach – ogranicza się do podawanych pół żartem, pół serio frazesów („Nigdy nie daj się zwieść nadziei”), a tam, gdzie dzieło sprawdziłoby się jako wiwisekcja niełatwych związków rodziców z dziećmi, Englert rzuca ogólnikami. Protagonistki, jak można się spodziewać po najwcześniejszym telefonie Lucy do Dylan, w końcu się spotykają, by gadać i gadać, nie mówiąc przy tym nic, co miałoby jakąś wartość dla widza. Kobiety czują się niewystarczające – tyle wynika z wypowiadanych przez nie słów.
O tym mniej więcej jest ta historia, która bodaj lepiej sprawdziłaby się w formie krótkiego metrażu. Tak się bowiem składa, że jest tu sekwencja, która odstaje od reszty materiału i zadziałałaby jako osobny film. Chodzi o moment, w którym guru Elon każe swoim podopiecznym dobrać się w pary i wcielić się w role: jedna osoba będzie matką, druga zaś – córką. W tym niedługim fragmencie jest więcej emocji niż w całym „Złym zachowaniu”. To w tym krótkim epizodzie Englert udaje się dokonać eksploracji więzi na linii rodzic-dziecko. Szkoda w takim razie, że scenarzystka i reżyserka nie wykorzystuje tego przebłysku oryginalności do zrealizowania obrazu lepszego, spójniejszego i metodycznie odsłaniającego przyświecające autorce idee.