Bojowniczki z Chicago

Jak wynika z dokumentu „Kryptonim Jane” (reż. Tia Lessin, Emma Pildes, 2022), zanim w 1973 roku amerykański Sąd Najwyższy, rozpatrzywszy słynną sprawę Roe przeciwko Wade, uchwalił precedens legalizujący aborcję, zgodnie z którym „decyzja o przerwaniu ciąży w pierwszym trymestrze należeć miała do kobiety i jej lekarza, a nie do rządu”, wystraszone i zdesperowane panie radziły sobie inaczej. Te, których nie stać było na lot do kraju umożliwiającego wykonanie zgodnego z lokalnym prawem zabiegu (vide: Meksyk), przeprowadzały go na własną rękę, pijąc na przykład terpentynę, lub zlecały jego wykonanie – bez znieczulenia, rzecz jasna – mafii.

By zapobiec tego typu sytuacjom, skrajnie niebezpiecznym, bo wszak często kończącym się śmiercią osoby poddającej się procederowi, skrzyknęła się garstka bystrych dziewcząt z Chicago – nie tylko lewicujących społecznic antywojennych czy działaczek z ruchów obywatelskich, ale też matek i gospodyń z klasy średniej – która w przestrzeni miejskiej zaczęła kolportować ulotki z następującym przekazem: „Jesteś w ciąży? Nie chcesz być? Zadzwoń do Jane: 643-3844”. Członkinie nowo powstałego kolektywu, świadome oczywiście tego, że za podobną aktywność grozi im więzienie, spotykały się z brzemiennymi kobietami planującymi usunięcie płodu, dokładnie wyjaśniając im przebieg czynności, a przy tym nigdy nie oceniając i nie pytając o powody. Szacunkowe wyliczenia wykazują, że w latach 1969-1973 grupa wykonała około jedenastu tysięcy bezpiecznych i stosunkowo tanich, choć – z punktu widzenia porządku jurydycznego – będących przestępstwem aborcji. Tę historię przybliża Phyllis Nagy w filmie „Zadzwoń do Jane” (2022).

Oto Joy (Elizabeth Banks), pani domu mieszkająca na przedmieściach Chicago, które dopiero co świadkowało brutalnym starciom, do jakich doszło podczas Narodowej Konwencji Demokratów pomiędzy policją a protestującymi przeciwko wojnie w Wietnamie, spodziewa się dziecka. Zemdlawszy, trafia do szpitala, gdzie dowiaduje się, że cierpi na niewydolność serca. Prowadzący ją doktor sugeruje, iż jedynym sposobem zapobieżenia rozwoju dolegliwości jest przedterminowe zakończenie ciąży. W tym celu Joy zwraca się do zarządu placówki z prośbą o zrobienie wyjątku od polityki lecznicy, która na przestrzeni dekady tylko raz wydała zgodę na terminację zagrażającego życiu petentki zarodka. Bezskutecznie. Twardogłowa dyrekcja, na którą składają się wyłącznie mężczyźni – bez zażenowania palący papierosy w obecności chorej pacjentki – odrzuca wniosek, twierdząc, że zabieg nie ma sensu, gdyż prawdopodobieństwo, że matka umrze wynosi zaledwie 50 procent. Lekarz Joy podpowiada jej, że przekonując co najmniej dwóch psychiatrów, iż jest niestabilna emocjonalnie i ma myśli samobójcze, może zmienić werdykt kierownictwa. Jego recepcjonistka ma lepszy pomysł: „Proszę zrzucić się ze schodów. W moim przypadku zadziało” – mówi ściszonym głosem.

W tajemnicy przed mężem Willem (Chris Messina), przerażonym utratą licencji prawnikiem, który w kryzysowej sytuacji nie potrafi dać oparcia swej partnerce, Joy udaje się do podziemia aborcyjnego, skąd wnet ucieka, obawiając się nie tyle konsekwencji karnych, co zdrowotnych. Po wyjściu z mieszczącego się w szemranej okolicy budynku natyka się na wspomnianą uprzednio ulotkę i dzwoni do Jane. Podczas rozmowy dostaje poufne instrukcje dotyczące dalszego postępowania. Opłata do uiszczenia: 600 dolarów, a zatem więcej niż średni roczny koszt wynajmu mieszkania w Illinois (współcześnie to równowartość ponad 5000 dolarów!). Wysokość kwoty bierze się z tego, że Dean (Cory Michael Smith), doktor usuwający ciążę, jest – jak mówi Gwen (Wunmi Mosaku), kobieta transportująca Joy na miejsce – „kapitalistyczną świnią”. Sęk w tym, że to jedyny człowiek podejmujący się zadania, w dodatku – co przyznają zarówno jego zleceniodawczynie, jak i on sam – dobry w swym fachu.

Kiedy jest już po wszystkim, Joy poznaje Virginię (Sigourney Weaver), założycielkę kolektywu o kryptonimie Jane, która angażuje ją w poczynania zespołu. Tak oto na wskroś konserwatywna Joy, pierwotnie jawnie potępiająca młode dziewczęta (a to za beztroskie uprawianie seksu bez zabezpieczenia – warto nadmienić, iż akcja filmu dzieje się w czasach, gdy środki antykoncepcyjne nie były łatwo i powszechnie dostępne, zaś receptę na nie można było otrzymać dopiero po ślubie – a to za sypianie z żonatymi facetami), staje się niezadającą żadnych pytań ochotniczką wspierającą Virginię i resztę chicagowskiej brygady, a w końcu także – aborcjonistką z prawdziwego zdarzenia.

„Zadzwoń do Jane” – obraz, który zadebiutował na festiwalu Sundance w styczniu 2022 roku, chwilę przed czerwcowym uchyleniem przez Sąd Najwyższy w USA wyroku w sprawie Roe kontra Wade, obowiązującego na szczeblu federalnym przez niemal pół wieku (rozstrzygnięcie spornej kwestii pozostawiono władzom stanowym) – nie przypomina innych głośnych tytułów z ostatnich lat poruszających analogiczny temat, by wspomnieć choćby o takich utworach jak „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” (reż. Cristian Mungiu, 2007), „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” (reż. Eliza Hittman, 2020) czy „Zdarzyło się” (reż. Audrey Diwan, 2021), a nawet prezentujący genezę kolektywu „Ask for Jane” (reż. Rachel Carey, 2018). Bliżej mu raczej do recenzowanego na Mocnych Punktach „Testu na przyjaźń” (reż. Rachel Lee Goldenberg, 2020), co oznacza tyle mniej więcej, że całość – pomimo ważkości zagadnienia, jakiego dotyka – jest dość przystępna, skąpana nie w zwyczajowej i ze wszech miar ponurej zgniliźnie, a w słońcu, które czyni z anegdoty opowieść może nie tyle radosną, co nacechowaną optymizmem, szalenie niestety gorzkim.

Nagy, patrząc retrospektywnie, kreśli paralelę pomiędzy wczoraj a dziś, pokazując widzowi świat, w którym życie kobiety nie należy tylko do niej, ale do otaczających ją patriarchów. To w ich rękach – najpierw męża, potem szpitalnych decydentów, a wreszcie lekarza przeprowadzającego zabieg – leży teraźniejszość i przyszłość Joy, jednej z wielu, funkcjonującej tu na zasadzie symbolu. Reżyserka – podobnie zresztą jak członkinie aborcyjnej drużyny – nikogo nie osądza. Przedstawia rzeczywistość, w której procedura usunięcia ciąży ma dwa oblicza: dla jej przeciwników jest przestępstwem, dla jej zwolenników zaś – osobistym epizodem mogącym uratować życie. Na tak zarysowanym tle wyróżnia się postać Deana, który wprawdzie zachowuje się niczym pijawka, dorabiając się na krzywdzie nieszczęśliwych pań, ale równocześnie niesie ratunek potrzebującym, gwarantując im bezpieczeństwo w toku procesu oraz opiekę tuż po nim, w epoce, gdy wszystko to było nielegalne i stanowiło tajemnicę poliszynela (znamienne, że do drzwi Virginii pukają również policjanci, przyprowadzając do niej swoje żony, córki i kochanki).

W ostatniej sekwencji „Zadzwoń do Jane”, rozgrywającej się już po wydaniu kilkakrotnie przywoływanego wyroku, kiedy to The Janes przestały być – przynajmniej teoretycznie – potrzebne, protagonistki palą w kominku karteczki, na których zapisywały uprzednio nazwiska, dane kontaktowe i opisy medyczne kobiet chcących poddać się aborcji. Nagy nie czeka, aż płomień zgaśnie. Ucina ujęcie, zupełnie tak, jakby miała świadomość, że ten cykl wciąż trwa, a do tego czy innego kolektywu nadal będą się dobijać dziewczęta szukające pomocy, przez rządzących pozostawione na pastwę losu.

Recenzja filmu Zadzwoń do Jane (Call Jane); reż. Phyllis Nagy; USA 2022; 121 minut