Wykuci w ogniu
Reżyserka Sara Dosa oraz montażystki Erin Casper i Jocelyne Chaput miały z czego wybierać, realizując hipnotyzujący – niczym płomień świecy – dokument „Wulkan miłości” (2022). Sięgnąwszy do głębokiego archiwum Katii i Maurice’a Krafftów, francuskich naukowców i intelektualistów, którzy „zostawili za sobą próbki, słowa, setki godzin materiałów filmowych, tysiące zdjęć i miliony pytań”, wykonały kawał solidnej roboty, kreśląc historię niezwykłego uczucia dwojga ludzi, opartego na niepohamowanej ciekawości i wspólnej pasji do stożkowych gór zwieńczonych kraterami.
Ona była geochemiczką, on – geologiem. Poznali się w 1966 roku i zostali bodaj jedyną na świecie parą wulkanologów („Jeśli jest jeszcze jakaś, to szczerze jej współczuję” – żartuje w pewnym momencie Maurice). Wzięli ślub, nie tylko ze sobą, ale i z przyrodą, w której od młodości poszukiwali schronienia przed samotnością. Zafascynowani naturą, a nade wszystko wulkanami, ruszyli w niekończącą się podróż dookoła globu, ścigając erupcje, każdorazowo coraz potężniejsze i bardziej niebezpieczne (gdy jakąś ominęli, byli zdruzgotani). Jak mówili, nie mogliby być z kimś, kto nie podziela ich zachwytu nad zjawiskami towarzyszącymi wyrzucaniu lawy, gazów i ejektamentów. Dobrali się jak w korcu maku. „Kochankowie znaleźli w ogniu dom” – stwierdza głosem Mirandy July (autorki recenzowanego tu filmu „Tani cwani” z 2020 roku) narratorka, niemal wszechwiedząca, głównie poetycka, czasami zaś pretensjonalna.
Ze snutą ponad kadrem opowieścią koresponduje u Dosy to, co znajduje się na poziomie wizualnym. Katia i Maurice, pomimo licznych podobieństw, pięknie się różnili. Ona starała się uchwycić otaczającą ją rzeczywistość w postaci statycznych zdjęć, on z kolei wolał ruch. Skrzętnie rejestrował więc to, co widział, stając się – wbrew temu, co na ten temat sądził – reżyserem, artystą. Nie dość, że powtarzał ujęcia, to jeszcze – z należytą pieczołowitością – łapał majestatyczność żywiołu, konstruując wizje tak niezwykłe, że można by je pomylić z tymi przynależącymi do utworów spod znaku science fiction. W wyselekcjonowanych przez Dosę i precyzyjnie połączonych przez duet Casper-Chaput obrazach – skądinąd iście malarskich – drzemie poruszająca i działająca na wyobraźnię zmysłowość, która czyni z całości kinematograficzny spektakl.
Kontemplujący relację Krafftów film Dosy jest też – jak zresztą wiele dobrych historii miłosnych – tragedią; tragedią, na którą bohaterowie byli przygotowani. Z jednej strony mowa tu wszak o śmiercionośnych wulkanach, zagrażających tysiącom ludzi żyjących u ich podnóży. W Katii i Maurisie było sporo empatii. Świadkując kataklizmom tak często, mogli się uodpornić na cierpienie. Oni tymczasem nie kryli smutku. Współodczuwali. „Ilekroć dochodzi do katastrofy, jest nam wstyd nazywać się wulkanologami” – wyznaje Katia. Świadomość, że erupcji nie dało się zapobiec, musiała być przytłaczająca. Jeszcze większą frustrację powodowały nieodpowiedzialne zachowania władz, które nie słuchały ostrzeżeń naukowców, przyczyniając się do wielu małych apokalips. Niemniej jednak radość z tego, że przewidywania Krafftów przyczyniły się do ewakuowania jakiejś wioski i ocalenia setek istot, również była ogromna.
Z drugiej zaś strony samo funkcjonowanie u stóp góry, z której buchają lawa i dym, obok wymiaru edukacyjnego, wiązało się z tragedią. „Chcę się zbliżyć, wejść głęboko do wnętrza. Kiedyś mnie to zabije, ale w ogóle się tym nie przejmuję” – powiada Maurice, na co Katia odpowiada: „Nie flirtuję ze śmiercią, ale w tym momencie wcale mnie ona nie obchodzi”. Krafftowie bywali nierozważni. Podchodzili aż zanadto. Ubrani w kombinezony rodem z filmów o kolonizowaniu obcych światów oswajali wulkany, które z natury są przecież nieoswajalne. Stąpali po krawędzi, próbując dobrać się do samego jądra planety, posłuchać bicia jej serca i znaleźć odpowiedzi na nurtujące ich kwestie. Ich ciekawość przewyższała strach. Im z większego niebezpieczeństwa wychodzili, tym ich rozochocenie rosło. Kiedy przestały im wystarczać względnie łagodne wulkany czerwone, zaczęli się skupiać na szarych, groźniejszych, silniejszych, bardziej nieprzewidywalnych. Ta brawura przysuwała ich do śmierci, którą – co wiadomo od samego początku dokumentu – ponieśli, zaskoczeni przez chmurę gorejącą wydobywającą się z japońskiego wulkanu Unzen w 1991 roku. Ta sama zuchwałość, będąca w istocie odwagą, wyrosłą z miłości do siebie i do Matki Natury, a także z próby jej zrozumienia, połączyła ich z Ziemią, podobnie zresztą jak miliony ludzi na obu półkulach, dzięki Krafftom wiedzących więcej o sile przyrody.