Miłość jak narkotyk
Jeszcze do niedawna Emma (Jenny Slate) i Peter (Charlie Day) nie wiedzieli o swoim istnieniu, ale oto zupełnie przypadkowe spotkanie na schodach przeciwpożarowych w jednym z biurowców w Atlancie sprawia, że tworzy się pomiędzy nimi nić porozumienia. Tak się bowiem składa, że oboje dopiero co zostali rzuceni przez partnerów: Emmę po półtora roku zostawił Noah (Scott Eastwood), z Peterem – i to po sześciu latach – zerwała Anne (Gina Rodriguez). Płaczą, żalą się sobie, a nawet zapalają papierosy, by się odstresować, aż w końcu wchodzą na profile swoich byłych w mediach społecznościowych, z których wynika, iż zarówno ten pierwszy, jak i ta druga znaleźli nowych kochanków: Noah umawia się z odnoszącą sukcesy właścicielką cukierni imieniem Ginny (Clark Backo), Anne zaś, na co dzień pracująca jako nauczycielka języka angielskiego, spotyka się z kolegą po fachu, aspirującym reżyserem teatralnym Loganem (Manny Jacinto).
Emma i Peter wychodzą z założenia, że są już za starzy na to, by poznawać nowych ludzi, dlatego w barze z karaoke – bo niby gdzie indziej mogą kiełkować takie idee? – w ich głowach rodzi się iście szatański plan. Zamiast otwierać się na nieznane, lepiej postarać się o to, by ich niegdysiejsze drugie połówki na powrót wpadły im w ramiona. Kobieta postanawia zatem namieszać w związku Anne i Logana, zalecając się do belfra, natomiast mężczyzna zapisuje się do Noaha na trening personalny, a następnie się z nim zaprzyjaźnia.
Jason Orley, który niedawno zrobił „Dorastanie z przytupem” (2019), reżyseruje „Wróć do mnie” (2022) według scenariusza Elizabeth Berger i Isaaca Aptakera, twórców skryptu do „Twojego Simona” (reż. Greg Berlanti, 2018), bez polotu i bez pomysłu na to, by w jakiś sposób nadać całości wyróżniający ją charakter. To prosty film, mało poważny, a co najgorsze – przeciętnie zabawny. Gdzieś u jego podstaw leży przesłanka zaczerpnięta prosto z klasycznego screwballa (może to „Jak rozwód, to tylko w Palm Beach” Prestona Sturgesa z 1942 roku), ale to nie wystarcza, by uznać tę romantyczną komedię za udaną. Jest, co znamienne, niedostatecznie drapieżna, i to pomimo niemal dwugodzinnego seansu. To odpowiedni metraż, by opowiedzieć tę historię z pazurem, unikając klisz i banałów, tym bardziej, że w roli głównej występuje tu Jenny Slate, aktorka o niebywałym wręcz zmyśle komicznym.
We „Wróć do mnie” sporo czasu poświęca się mówieniu o miłości życia, o przeznaczeniu i o tlącym się żarze, ale wszystko to jest w gruncie rzeczy ledwo ledwie letnie. Bohaterowie są sympatyczni, ale niewiele więcej można o nich powiedzieć. Wciąż, jak przystało na współczesny romans, czegoś poszukują, pomimo trzech dych na karku. Tkwią w miejscu, nie wiedzą, jak spełnić się zawodowo – Emma jest recepcjonistką u ortodonty, Peter piastuje stanowisko wiceprezesa bezdusznej korporacji posiadającej sieć domów starości – ale jednocześnie umacniają się w przekonaniu, że to właśnie oni są idealnymi partnerami dla tych, którzy ich rzucili. Nie potrafią zaakceptować rozstań, które zostały im zafundowane, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy to aby nie oni są problemem. Decydują się na sabotowanie związków swych byłych, choć to nigdy nie jest dobry pomysł. Wyjściowy koncept tej komedii jest być może do przyjęcia, ale tak naprawdę wystarczy spojrzeć na plakat ją promujący, by zrozumieć, że to tylko kolejny nic nieznaczący film o miłości.