Pobite gary

Multimilioner Chris Decker (Cameron Monaghan), który dorobił się – jak skądinąd kilku innych bohaterów najnowszych thrillerów erotycznych (vide: „Głęboka woda” Adriana Lyne’a z 2022 roku) – napisawszy jakąś aplikację mobilną, czeka zwykle, aż wybije północ, zanim wybierze się na zakupy. Tak dużą awersję żywi do ludzi. Od interakcji z przedstawicielami adamowego plemienia woli pracę. Firmie poświęca – a właściwie: poświęcał – lwią część swego czasu. Technologicznego giganta sprzedał niedawno za krocie, dzięki czemu wylądował na przedwczesnej emeryturze, ale nie obyło się bez kosztów ubocznych. Odeszła od niego żona. Jamie (Sasha Luss), bo o niej mowa, wzięła ze sobą córkę Willow (Ridley Bateman), wniosła pozew o rozwód i ruszyła naprzód. Chris tak nie potrafi. Wciąż nie podpisał papierów.

Gdy zatem zapada noc, mężczyzna wsiada do ekskluzywnego auta i udaje się do sklepu znajdującego w leżącym u podnóża Gór Skalistych miasteczka (w domyśle chodzi tu o osadę Big Sky w stanie Montana, położoną w cieniu szczytu Lone Mountain, około siedemdziesięciu kilometrów na południowy wschód od Bozeman, największego ośrodka w okolicy). Po co? Po lody. W delikatesach, w jednej z alejek, wpada na Sky (Lilly Krug), atrakcyjną i przemoczoną blondynkę, która szuka wina mogącego zadziałać jako odskocznia od szarej codzienności. Chris, choć nie w smak mu takie sytuacje, pomaga wybrać właściwą butelkę, a nawet proponuje dziewczynie podwózkę do motelu, w którym ta – wraz z rzekomo nieznośną i psującą jej krew współlokatorką imieniem Lisa (Ash Santos) – wynajmuje długoterminowo pokój (obskurny przybytek pamiętający jeszcze lata czterdzieste prowadzi niejaki Ronald, stary zboczeniec o twarzy Johna Malkovicha; skoro gra go aktor tak rozpoznawalny, to jego pojawienie się w krótkim ujęciu tylko awizuje późniejszy powrót postaci, jakże znaczący dla przebiegu anegdoty). Widząc, że Sky waha się, czy wejść do pomieszczenia, Chris natychmiast zachęca ją, by wpadła do niego. Ma przecież lody i – jak się okazuje – piwniczkę z alkoholem.

To nie pierwszy raz, gdy widzowi powinna zapalić się nad głową czerwona lampka. Flag ostrzegawczych jest tu co niemiara. Wprawdzie nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że ładna kobieta intryguje mężczyznę, to jednak pamiętać trzeba, kim jest jej absztyfikant (a to wszak wyjaśnia grubymi nićmi szyta ekspozycja). To, że Chris stroni od obcych, to mało powiedziane. Stworzone przezeń oprogramowanie, które ustawiło go na resztę życia, to w istocie system bezpieczeństwa. Pan Decker jest więc introwertykiem, ale i człowiekiem mającym wprost chorobliwą obsesję na punkcie tego, by być całym i zdrowym. Zaprojektowany przez niego dom jest inteligentną fortecą, oplecioną siatką kamer i czujników, które wychwytują najdrobniejsze nawet odchylenie od normy. Cóż z tego, że potrafią to te wszystkie urządzenia obsługiwane za pomocą smartfona, skoro sam pomysłodawca i architekt tych mechanizmów nie grzeszy rozumem.

Nie trzeba długo czekać na zbliżenia dwojga świeżo poznanych osób. Namiętny seks to – jak zwykle bywa w tego typu kinie – jedynie preludium do czegoś dużo posępniejszego, choć wciąż opartego na cielesności (zgadza się, chodzi o zabijanie). „Kocham mrok” – mówi Sky w pewnym momencie, ale to nie wystarczy, by Chris kazał jej się wynosić. Co to, to nie. Para zaczyna się regularnie spotykać (tak przynajmniej wynika z rozmów). Padają nawet słowa, które są miłosnymi wyznaniami (to on darzy uczuciem ją, ona nadal woli ciemność). Przewrotka fabularna następuje w chwili, gdy bohatera napada pospolity bandzior. Jak łatwo zgadnąć, mężczyzna ląduje na wózku inwalidzkim z unieruchomioną nogą (zaiste nie mogło być inaczej – Alfred Hitchcock i jego „Okno na podwórze” z 1954 roku wychylają się nieśmiało zza kadru). Nieziemska Sky (akcja toczy się na tle montańskiego wielkiego nieba!), była modelka, dorabiająca sobie jako kelnerka w lokalnej knajpie, oferuje zaprawiane erotyką usługi pielęgniarskie, ale tak naprawdę – śmiejąc się Chrisowi w twarz – przyznaje się do tego, iż jest platynową femme fatale, która ma zamiar go, nomen omen, ogołocić.

Lilly Krug i Cameron Monaghan w filmie "W sidłach pożądania" (reż. Luis Prieto, 2022)

Film „W sidłach pożądania” (2022) w reżyserii Luisa Prieto, niewykluczone, że fanom thrillerów znanego za sprawą „Porwanego” (2017) z Halle Berry w roli głównej, to kuriozum pełną gębą. Żaden z tego nowy „Żar ciała” (reż. Lawrence Kasdan, 1981), ani kolejne „Fatalne zauroczenie” (reż. Adrian Lyne, 1987), ani też następca „Nagiego instynktu” (reż. Paul Verhoeven, 1992), a już tym bardziej – sukcesor „Misery” (reż. Rob Reiner, 1990). Nic z tych rzeczy. To pisany na kolanie (przez scenarzystę Davida Loughery’ego), a potem sfilmowany harlekin, w którym relacje intymne są równie zimne, co krew, z jaką Sky zabija swe ofiary. Żeby jednak utwór nie był całkowicie pozbawiony sensu, twórcy dorzucają doń jakąś społeczną wykładnię. Okazuje się bowiem, że zabawa zainicjowana przez dziewczynę, to zemsta o charakterze klasowym. „Dlaczego to robisz?” – pyta poturbowany zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz Chris. „Bo jesteś bogaty i masz to, czego pragnę” – odpowiada poznana w markecie pannica z anielskim uśmiechem na ustach (to notabene drugi obraz w tym sezonie – po „Fresh” (2022) Mimi Cave – sugerujący, by lepiej nie ufać klientom spożywczaków).

Młodą zabójczynią kieruje chciwość. Te motywacje rozwija partnerujący jej i pojawiający się nagle Sebastian (Frank Grillo), który zarzuca Deckerowi wywyższanie się nad światem i obserwowanie maluczkich z boskiej niemal perspektywy. To, że dom protagonisty znajduje się na wzgórzu i umożliwia mu patrzenie na miasteczko z tego właśnie poziomu, jest przez Prieto tematyzowane właściwie od początku filmu. Już w pierwszym ujęciu kamera powoli panoramuje okalającą budynek krainę, kreśląc wyraźną opozycję pomiędzy tym, co na dole, a tym, co na górze. Tam, hen daleko, ludzie – zdaniem Sebastiana – nie mają nic, podczas gdy tu, na olimpijskim szczycie, aż się przelewa. „Wcale ich tak nie postrzegam” – broni się Chris i pewnie ma rację. Nic wszak nie wskazuje na to, by ktokolwiek go obchodził (może z wyjątkiem córki, choć i to wychodzi na jaw dopiero w ostatnim akcie). „To wy jesteście zwykłymi złodziejami i mordercami!” – krzyczy.

„W sidłach pożądania” nie przenosi widza do lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, no chyba że do telewizyjnej krainy dreszczowców nadającej niskobudżetową pulpę we wtorkowe wieczory. Krug, w swej – co znamienne – dopiero trzeciej roli w karierze, przynajmniej stara się wnieść co nieco werwy i kampowej soczystości do postaci tajemniczej mistrzyni uwodzenia, która prędzej czy później chwyci po funkcjonujący niczym strzelba Czechowa samurajski miecz (będący, rzecz jasna, na wyposażeniu apartamentu). Co z tego, skoro jej energia i frajda nie współgrają ze znudzeniem i niezrozumieniem konwencji, które rysują się na skonfundowanej fizys Monaghana. Gdyby i on podjął jakąś konfrontację z gatunkowymi tropami, dałoby się – przynajmniej teoretycznie – usprawiedliwić absurdy raz za razem bombardujące odbiorcę. Tymczasem w ciągu zaledwie półtorej godziny Prieto utwierdza jedynie w tym, że skonstruowany przezeń protagonista nie należy do zbyt rozgarniętych. Technologia wciąż jeszcze nie ma szans w zderzeniu z ludzkim umysłem, o ile ten jest chłonny i przytomny. Nie wystarczy inteligentna rezydencja, by czuć się bezpiecznie. Trzeba jeszcze nie tracić czujności.

Tę stracili i reżyser, i scenarzysta. Oto dobry przykład unaoczniający ich niekompetencję, a zarazem wzór nie do naśladowania przez innych filmowców. Już w pierwszej rozmowie telefonicznej Chrisa z Jamie mowa jest o smagającym wietrze, burzach z piorunami i grzmotach, które wybudziły ze snu pięcioletnią Willow. Z późniejszej prognozy pogody wynika, że nad okolicę nadciąga gwałtowna śnieżyca. To dość istotna informacja, bo – na wzór „Lśnienia” (1980) Stanleya Kubricka – każe przypuszczać, że warunki atmosferyczne będą miały wpływ na rozwój fabuły: czemuś przeszkodzą, czemuś zapobiegną. Nic podobnego się nie dzieje! Owszem, coś tam prószy, ale o szalejącej zamieci twórcy po prostu zapominają. Jasne, być może przeszła bokiem, ale jaki w takim razie jest sens, by wspominać o niej tyle razy, skoro koniec końców nie ma żadnego znaczenia dla losów bohaterów. No cóż, ważne, że Prieto i Loughery pamiętali, by wzmocnić poczucie zagrożenia oraz podbić majestatyczny i makabryczny zarazem wymiar tortur poprzez zilustrowanie całości muzyką poważną, na czele z V symfonią Ludwiga van Beethovena. Kuriozum, jako się rzekło.

Recenzja filmu W sidłach pożądania (Shattered); reż. Luis Prieto; USA 2022; 92 minuty