Nieludzki głos

Urodzona w 1966 roku Justine Bateman, starsza siostra aktora i reżysera Jasona Batemana, twórcy „Szkoły życia” (2013) i „Rodziny Fangów” (2015), zadebiutowała na małym ekranie jako nastolatka, występując w sitcomie „Family Ties” (1982-1989), za który otrzymała nominacje tak do Złotego Globu, jak i do nagrody Emmy. Przez lata grywała głównie w serialach i filmach telewizyjnych, rzadko kiedy pokazując się w kinie (jeden z wyjątków stanowi „Satysfakcja” Joan Freeman z 1988 roku, w której pojawiła się u boku Julii Roberts i Liama Neesona). W 2017 roku napisała, wyreżyserowała i wyprodukowała dwie krótkie formy: „Five Minutes” oraz „PUSH”. „Violet” (2021) to z kolei jej pełnometrażowy debiut.

Osobowość tytułowej bohaterki przypomina wrzący kocioł, z którego aż kipi. Nieco ponad trzydziestoletnia Violet (Olivia Munn) jest kierowniczką produkcji w jednym z niezależnych studiów filmowych z siedzibą w Los Angeles. Patrząc na nią, można odnieść wrażenie, że to kobieta sukcesu. W silnie zmaskulinizowanej branży jest szanowana i lubiana. Jej kariera kwitnie, głównie dzięki samodyscyplinie oraz intuicji – Violet z łatwością wybiera projekty, które później nie tylko zdobywają laury na najważniejszych festiwalach, ale jeszcze są w stanie na siebie zarobić. W życiu prywatnym układa jej się różnie. Wprawdzie nie ma problemu z umawianiem się na randki, ale obecnie z nikim się nie spotyka. I tak zresztą nie powinna angażować się w związki z facetami stojącymi w hierarchii niżej od niej. Taki Red (Luke Bracey) na przykład – przyjaciel z młodości, u którego mieszka (jej dom jest akurat w remoncie) – teoretycznie nie ma żadnych szans, by wejść z nią w jakąś głębszą relację, ponieważ jest zaledwie scenarzystą. Co z tego, że empatycznym, przystojnym i dobrze sytuowanym, skoro od szczebla dyrektorskiego wciąż dzieli go kilka co najmniej stopni.

Z Violet byłoby więc wszystko w porządku, gdyby nie ten wewnętrzny głos, który towarzyszy jej każdego dnia. Od rana do wieczora. Bez przerwy. Słyszanym ponad kadrem komentarzom nie ma właściwie końca. Wygłaszane oczywiście przez mężczyznę (Justin Theroux) opinie nie należą do najprzyjemniejszych. Wręcz przeciwnie. Krytyczne szepty i krzyki dobiegające z jej głowy poniżają ją, tyranizują, sprawiają, że czuje się bezwartościowa. Protekcjonalne i deprecjonujące męskie sądy każą jej myśleć o sobie jak o kupie śmieci. Jej decyzje są zawsze kwestionowane. Nie zasługuje na szczęście. Przeszkadza, nie pasuje, ośmiesza się, zawodzi. Nieustannie. Choćby nie wiadomo, jak dobra była, mówiący do niej sadysta i tak dopnie swego, ubliżając jej i tłumacząc świat na samczą modłę.

Luke Bracey i Olivia Munn w filmie "Violet" (reż. Justine Bateman, 2021)

Nic dziwnego, że Violet nie wie, jak rozmawiać z ludźmi. Otoczenie skądinąd tylko dolewa oliwy do ognia. Fajny na pierwszy rzut oka szef (Dennis Boutsikaris) to w gruncie rzeczy despota i gnębiciel, który trzyma ją w firmie, bo wszak nie należy zabijać kury znoszącej złote jaja. Podwładni nie okazują jej szacunku, widząc, że mogą sobie pozwolić na śliskie docinki. Brat Rick (Todd Stashwick) oraz ciotka Helen (Bonnie Bedelia), mieszkająca gdzieś na Środkowym Zachodzie rodzina, to toksyczni krwiopijcy, od dawien dawna wysysający z młodej kobiety wszelkie pokłady energii, krytykujący ją od maleńkości, podobnie zresztą jak jej umierająca matka.

Upokarzana na każdym kroku Violet stara się walczyć, ale jej osobisty głos nie ma siły przebicia. Pozostaje jej wyrażanie swoich najskrytszych myśli i pragnień za pomocą raz po raz pojawiających się na ekranie napisów transcendentnych. „Pomocy!”, „Co jest ze mną nie tak?”, „Nie odchodź, zostań ze mną”, „Czuję, że nie wiem, kim jestem” – to tylko niektóre z wielu przykładów nigdy niewypowiedzianych intencji. Id, ego i superego walczą w Violet na całego. Szalenie zsubiektywizowana narracja (warto pamiętać, że co jakiś czas na różnych powierzchniach projektowane są wspomnienia bohaterki z dzieciństwa, a całość przecinają podprogowe ujęcia symbolizujące egzystencjalny rozkład) pozwala doświadczyć widzowi tego wszystkiego, co trapi protagonistkę. Problem w tym, że wszystkie te nakładające się na siebie formy również przytłaczają. Niełatwo bowiem jednocześnie oglądać, słuchać, czytać, a przy tym jeszcze rozumieć tę wielokanałowość. Ciekawa i paradoksalna sprawa – tak się bowiem składa, że widz jest stale wybijany przez tę strukturę, ale zarazem może się dzięki niej zanurzyć w anegdocie.

„Violet” Bateman to z pewnością kino odważne, niesłychanie osobiste i rozdzierające. Pokazując zwątpienie, walkę z systemem, próbę przebicia szklanych sufitów, zmagania z depresją, reżyserka w istocie oddaje kobiecie głos, nawet jeśli ta pierwotnie nie może mówić. Choć bodźców jest zdecydowanie za dużo, w tym szaleństwie jest metoda. Potrzeba oczyszczenia jest ogromna. Uwolnienie się spod jarzma tego, co niszczy od wewnątrz, ale i od zewnątrz, jest możliwe. Napisanie własnego scenariusza to kolejny projekt, z którym musi się zmierzyć Violet.

Recenzja filmu Violet; reż. Justine Bateman; USA 2021; 92 minuty