Kumple od dziecka
„Masz jakiś kontakt z ludźmi ze studiów?” – pyta Anna (Patti Harrison), dwudziestoparoletnia baristka z Kalifornii. „No pewnie. Albo się ustatkowali, albo trzymają się kurczowo zwłok swojej młodości” – odpowiada Matt (Ed Helms), niemal dwa razy starszy od niej projektant aplikacji na urządzenia mobilne. „Ja tkwię gdzieś pomiędzy” – dodaje po chwili i ciągnie wątek: „Jestem na takim etapie, że znajomym zazdroszczę rodziny, której osobiście nie mam, a przy tych pozostawionych samym sobie czuję smutek, bo nie chcę tak żyć”. Ta krótka wymiana zdań stanowi sedno filmu „Umowa na zawsze” (2021) w reżyserii Nikole Beckwith – autorki „Sztokholmu w Pensylwanii” z 2015 roku (oba obrazy zadebiutowały w konkursie na festiwalu Sundance) – opowieści o samotności oraz próbie wyjścia z niej poprzez znalezienie przyjaźni.
Neurotyczni Anna i Matt poznają się podczas spotkania, które przypomina zarówno błyskawiczną randkę, jak i rozmowę rekrutacyjną. Mało dyskretne pytania zadawane przez mężczyznę każą myśleć, że to jednak to drugie. I w pewnym sensie rzeczywiście tak jest. To wywiad, którego celem ma być znalezienie przez Matta idealnej kandydatki na surogatkę mogącą urodzić mu upragnione dziecko. Bohater miał kogoś, ale od rozstania minęło już osiem lat. Nie może dłużej czekać; wie, że młodszy już nigdy nie będzie. Pociechę postanawia wychować sam. Wszystko zresztą robi sam. Stworzony przezeń interfejs nazwał „Loner”, co oznacza samotnika. To taki quasi-Tinder, który umożliwia użytkownikowi przeglądanie profili innych singli. I właściwie tyle. Można popatrzeć, nie ma jednak opcji, by wejść w jakąkolwiek interakcję. Czysty masochizm, owszem, ale aplikacja znalazła grono amatorów na tyle duże, by Matta stać było na, jakkolwiek to brzmi, skorzystanie z usług Anny.
Ona również nikogo wokół siebie nie ma (namiastkę przyjaciela stanowi co najwyżej Jules, jej grany przez Julio Torresa kolega z kawiarni). Gdy Matt rozstawał się z poprzednią partnerką (może nieco wcześniej, a może nieco później – nie pamięta), Anna była jeszcze w liceum i zaszła w nieplanowaną ciążę. Dziecko wprawdzie urodziła, ale od razu oddała je do adopcji, przez co została wyklęta przez swą bogobojną rodzinę, która nie dość, że jej wpadkę traktowała jako coś zdrożnego i nieodpowiedzialnego, to jeszcze zrozumieć nie mogła, grzechu upatrując w rezygnacji z wychowania potomka. Najbliżsi odwrócili się od niej, ona odwróciła się od nich.
Beckwith od samego początku kreśli intrygującą historię o ludziach, których nie tak znowu często widzi się na ekranie. Bohaterowie nie pałają do siebie szczególnie dużą sympatią. Łączy ich wszak tylko, jak wskazuje polski tytuł filmu, transakcja (czy na zawsze, trudno jednoznacznie stwierdzić, biorąc pod uwagę zakończenie). Ważne więc, by Anna zdrowo się odżywiała, nie piła alkoholu, nie paliła papierosów, nie uprawiała seksu podczas ciąży. Matt wymaga dużo i nie zawsze potrafi się odnaleźć w tej nowej dlań sytuacji (pierwsze wspólne wizyty u terapeutki też nie zdają egzaminu). To facet w średnim wieku, hetero, podejmujący dość odważną decyzję, nieszczególnie wspieraną przez rodziców – niemal żywcem wyjętych z żydowskiego szmoncesu (wcielający się w nich aktorzy charakterystyczni Nora Dunn oraz Fred Melamed pojawiają się, by zaraz potem zniknąć) – mający na karku już tyle lat, że gdy dziecko osiągnie dojrzałość, on mógłby być dziadkiem, no i przede wszystkim, co zostało już zasugerowane, przeraźliwie samotny. Czy można mu się dziwić, że panikuje, jednocześnie nie dając tego po sobie poznać? Jak inaczej wytłumaczyć jego nadgorliwość, gdy przynosi Annie do pracy specjalną herbatę dla kobiet w ciąży? Bohaterka nie pozostaje mu dłużna. Kiedy ma już dosyć wypominania jej tego, co spożywa, peroruje (grająca ją Harrison zachowuje się tak, jakby co najmniej improwizowała swoje partie): „Będę ważna przez dziewięć miesięcy, a ty, jeśli dobrze pójdzie, do osiemnastki. Zastanów się nad tym, zanim następnym razem zamówisz boczek”.
Podzielony nie tyle na akty, co na trymestry film stale ewoluuje, by w środkowej części pokazać wreszcie postaci, które może nie tyle mają się ku sobie w sensie romantycznym, co zbliżają się do siebie. Ich relacja staje się głębsza i piękniejsza – wyrazem tych zmian są wspólne seanse wszystkich sezonów „Przyjaciół” (1994-2004) – a zarazem coraz bardziej skomplikowana. Nie są razem, nie są kochankami, ale nie są już samotni, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jak nazwać to, co dzieje się między nimi? Czy faktycznie potrzeba definicji? To nie komedia romantyczna, choć z rozwiązań znanych z konwencji czerpie pełnymi garściami (nie bez powodu krój napisów początkowych to ten sam, którego od dekad używa Woody Allen, a jego filmy omawiają bohaterowie w jednej ze scen, dość dziwnej, swoją drogą, z uwagi na poruszony dyskurs z tezą niemal niepasującą do całości). Dwa wydarzenia, w jakich uczestniczą, każą się zastanowić, czy aby nie zostają tu przekroczone pewne granice. Pierwszym z nich jest bociankowe, na które Matt zaprasza dość sporo osób („Nigdy nie wspominałeś o żadnej z nich” – zauważa Anna, gdy wypisują kartki). Dziewczyna czuje się niezręcznie, tym razem to ona nie potrafi się odnaleźć. W centrum uwagi jest bowiem on, nie ona. To, jak traktują ją inni, jest przerażające. Zupełnie tak, jakby była tylko inkubatorem. Drugi incydent ma miejsce podczas szkoły rodzenia, która przekształca się w paradę niestosowności i impertynencji, tak ze strony prowadzącej zajęcia, jak i uczestniczących w nich par.
Co potem? Co stanie się już po przyjściu dziecka na świat? Widz, obserwując rozwój więzi pomiędzy Anną a Mattem, ma prawo oczekiwać pewnych odpowiedzi. Beckwith nigdy, być może wbrew pragnieniom odbiorcy, przyzwyczajonego wszak w przypadku tego typu kina do rozstrzygnięć noszących znamiona szczęśliwości, nie pozwala swym postaciom na wejście na ścieżkę czysto romantyczną. Ich relacja ma charakter platoniczny, gdzieś w tle mowa o dużych pieniądzach, jakie Anna ma otrzymać, jeśli wywiąże się z umowy. Nie znaczy to bynajmniej, że nie wykluwa się potrzeba bliskości, chęć niesienia pomocy, bycia oparciem czy okazywania troski. Na horyzoncie majaczy wątek szalenie istotny, dotyczący tego, że ich układ musi wreszcie dobiec końca (stąd wcześniej poruszone zagadnienie, czy aby na pewno polski tytuł jest zasadny). Termin wygaśnięcia kontraktu jest mniej więcej ustalony: to jakieś czterdzieści tygodni. Beckwith zamyka całość w fenomenalnym i zarazem niesatysfakcjonującym, słodko-gorzkim finale: oto Anna rodzi dziecko Matta. Kamera przygląda się jej zmęczonej i skąpanej we łzach twarzy. W trwającym ponad pół minuty ujęciu wyrażone zostaje wszystko: od ulgi przez szczęście aż po obezwładniający strach. Co dalej? Nie ma już czasu na rozładowanie napięcia poprzez żart. Zaiste: co dalej?