(Nie)zadowoleni
Tam, gdzie mieszkają Joy (Bel Powley) i William (Nick Robinson; znany między innymi z „Budki z przekąskami” Adama Rehmeiera z 2024 roku), ludzie pozdrawiają się nie poprzez użycie grzecznościowych zwrotów w stylu „dzień dobry”, „jak się masz” czy typowo anglosaskiego „miło mi cię poznać”, lecz za pośrednictwem formuły „czy jesteście zadowoleni?”. Wprawdzie odpowiedzią na takie powitanie jest zawsze fraza „całkiem zadowoleni”, ale na twarzach replikujących osób nie rysują się żadne emocje. Daleko im do ukontentowania. Dlaczego? Otóż w realiach, w którym funkcjonują – ustandaryzowanym, przypominającym nijakie biuro w globalnej korporacji lub równie nijaki pokój w sieciowym hotelu budżetowym, pod każdą szerokością geograficzną wyglądającym tak samo – wszelkie uczucia tłumią przyjmowane co rano witaminy, których producentem i dystrybutorem jest zarządzająca tym środowiskiem firma Nasi Przyjaciele (ang. Our Friends).
Każdy dzień Joy oraz Williama jest identyczny i zaczyna się od połknięcia pigułek. Wszystko zmienia się w momencie, gdy u kobiety zostaje zdiagnozowany nowotwór, a lekarze sugerują, by jednorazowo odpuściła sobie tabletkę. Tak też się dzieje, a metamorfoza jest niemal natychmiastowa. Zobojętnienie i niewrażliwość na płynące z zewnątrz bodźce ustępują miejsca, nomen omen, radości (tę wszak oznacza jej imię). Odrzuciwszy apatię, Joy do tego samego namawia swojego partnera z, by tak rzec, przydziału. Niczym biblijna Ewa, która kusiła Adama jabłkiem, niewiasta zachęca mężczyznę do odstawienia specyfiku. William kończy z kapsułkami i doświadcza upojenia, którego być może nigdy wcześniej nie zaznał. Para, sięgnąwszy po zakazany owoc, odkrywa seks, który określa mianem synchronizacji. Na ich obliczach pojawiają się uśmiechy. Obca im dotąd przyjemność wykorzenia anhedonię. Skoro wreszcie są szczerze zadowoleni, tajemnicą swego stanu dzielą się ze znajomymi: Christopherem (Justin H. Min z „The Greatest Hits” Neda Bensona z 2024 roku) i Samanthą (Nesta Cooper) oraz Frankiem (Griffin Newman) i Michelle (Julia Shiplett).

Czterdziestoletni Michael Tyburski, autor „Brzmienia ciszy” (2019), w swym drugim filmie pełnospektaklowym, czyli w „Turn Me On” (2024), zabiera widza do dystopijnego świata – niby futurystycznego, ale i wyraźnie nawiązującego do szóstej dekady XX wieku (audiowizualne materiały instruktażowe literalnie wyjęte są z epoki prezydenta Dwighta Eisenhowera) – którego nadrzędnym celem jest zdławienie w zarodku tego, co stanowi istotę człowieczeństwa. Reżyser kreśli sytuację, w której emocje – i pozytywne, i negatywne – są wypleniane, a odpowiedzialne za ten proceder przedsiębiorstwo (o jakże ironicznej nazwie) dąży do zunifikowania tego, czym jest szczęście, obiecując zarazem swoim obywatelom najwyższy poziom egzystencji. W istocie jest to raczej istnienie rodem z reżimów totalitarnych pokroju Korei Północnej, której przedstawienia – przynajmniej na wczesnym etapie kariery – nie powstydziłby się Yórgos Lánthimos.
„Nie jesteście sobą bez nas” – przekonuje hasło reklamowe Naszych Przyjaciół, spółki wpływającej na każdy aspekt jestestwa Joy i Williama oraz ich kohorty. I choć włodarze potrafią nadzorować populację, decydując o tym, kto powinien mieć potomstwo, a kto nie, to ostatecznie nie są na tyle silni, by sprawować kontrolę nad wolną wolą. Gdy protagoniści rezygnują z witamin, to, co ich otacza, staje się jaśniejsze (i to dosłownie – w pewnej chwili zza chmur wychodzi nawet słońce). Rodzi się miłość, ale wraz z nią – niczym w starotestamentowym raju – ot, choćby, zazdrość. Cóż z tego, skoro Joy i William mogą wreszcie rozporządzać własnym losem. Nie trzeba Boga, by wygnać ich z tego rzekomego Edenu, który miał ich uchronić przed chorobami i wojnami. Adam i Ewa w optyce Tyburskiego sami są gotowi by opuścić tę arkadyjską ponoć krainę i udać się tam, gdzie życie obfituje w emocje, zarówno te dobre, jak i te złe, przykre, trudne. Oto reżyser „Turn Me On” przekonuje, że rzeczywistość jest co najmniej ambiwalentna – piękna i zepsuta – a od poszczególnych jednostek zależy to, jakie będzie ich najbliższe otoczenie.
Autor nie jest bynajmniej pierwszym twórcą, który bierze na warsztat podobny temat, zanurzając go w konwencji romantycznej. Nie trzeba wcale daleko szukać, by znaleźć jego poprzedników. Na bliźniaczej niemal przesłance bazowali Michel Gondry w „Zakochanym bez pamięci” (2004) oraz Drake Doremus w „Przebudzonych” (2015). Wizja, w której bohaterowie nie są w stanie, by zapałać afektem, musi być przerażająca, skoro kino sięga z nią tak systematycznie, raz na dziesięciolecie.