Apokalipsa, teraz
Jak informuje plansza zamykająca film „To już koniec” (2021) Zoe Lister-Jones i Daryla Weina, obraz powstał w całości w 2020 roku, w trakcie pierwszej fali pandemii COVID-19, a więc wtedy, gdy glob niemal stanął w miejscu, a większość ludzkości zamknięto w domach (w owym czasie reżyserski duet był jeszcze razem; wiadomość o ich rozstaniu gruchnęła we wrześniu 2021 roku). Ta atmosfera z całą pewnością sprzyjać musiała snuciu apokaliptycznych wizji, co nie oznacza bynajmniej, że ich wspólne dzieło jest mrożącą krew w żyłach opowieścią o rozprzestrzenianiu się koronawirusa. To raczej leżący na przeciwległym biegunie komediodramat – dość przeciętny skądinąd – którego tematem jest introspekcja.
Osobą mającą zajrzeć w głąb siebie jest Liza (Lister-Jones), która szwenda się po pustych ulicach pogodnego Los Angeles wraz ze swą młodszą wersją (gra ją stanowiąca najjaśniejszy punkt dzieła Cailee Spaeny). Kiedy one przechadzają się po dzielnicy Silver Lake, do Ziemi zbliża się meteor niosący zagładę (skojarzenia z „Nie patrz w górę” Adama McKaya, też z 2021 roku, narzucają się same). Jego obecność musiała być wcześniej szeroko dyskutowana, bo mało kto wydaje się przejęty nadciągającą eksterminacją całej planety. Liza na przykład jest święcie przekonana, że ostatni dzień życia należy spędzić, paląc zioło i bawiąc się ze znajomymi na imprezie, której motywem przewodnim jest rzeczony koniec świata.
To nie wszystko: kobieta uważa bowiem, że skoro anihilacja jest tuż za rogiem, to wypadałoby pozamykać pewne sprawy z przeszłości. To w związku z tym postanowieniem przemierza Miasto Aniołów na piechotę (jej samochód skradziono, a jej nie przechodzi do głowy, że mogłaby zamówić transport przez aplikację), poszukując tych, z którymi od dawna się nie konfrontowała. Na swej ścieżce spotyka całą plejadę różnorodnych jednostek, także tych zupełnie losowych: od faceta wykupującego cały asortyment sklepu z marihuaną (Nick Kroll) przez wyraźnie zaabsorbowanych sobą i będących po rozwodzie matkę i ojca (Helen Hunt i Bradley Whitford) aż po przyjaciółkę imieniem Alay (Olivia Wilde), z którą poróżniła się przed laty i wciąż nie potrafi się dogadać, a także toksycznego byłego chłopaka Larry’ego (Lamorne Morris). Gdzieś w tej podróży pojawia się również mężczyzna, z którym chciałaby być, ponieważ wciąż darzy go uczuciem (wciela się w niego Logan Marshall-Green), ale nie umie tego załatwić.
Ta wędrówka jest niczym stacje jakiejś drogi, może nie tyle krzyżowej, ale i tak naznaczonej nieprzepracowanym bólem, nawet jeśli nieobrośniętej iście katastroficzną otoczką (w końcu słońce grzeje tu nie słabiej niż choćby w „Palm Springs” Maxa Barbakowa z 2020 roku, innej anegdocie o końcu świata, w tym przypadku w skali mikro, prywatnej). Sęk w tym, że protagonistka – próbując naprawić to, co zostało niegdyś zepsute – spogląda nieodpowiednim kierunku. Nie bez przyczyny Lister-Jones i Wein wprowadzają do tej historii postać z pogranicza fantazji, a mianowicie młodą Lizę. To właśnie nastoletnia i metafizyczna Jaźń jest figurą, z którą trzeba porozmawiać. Bohaterka musi znaleźć siłę, by przeprowadzić dialog z samą sobą. To na tej linii – momentami pięknie zdynamizowanej i zagranej, zwłaszcza przez Spaeny – konieczne jest zderzenie.
Wprawdzie Liza ma żal do tak wielu ludzi – od rodziców przez kochanków po znajomych, którzy funkcjonują tu na zasadzie duchów minionych lat – i słusznie chce się z tym rozprawić, to jednak rozliczyć powinna się przede wszystkim ze swym ego. Szuka kompromisu z otoczeniem, nie osiągnąwszy go najpierw ze sobą, a to siebie musi wysłuchać priorytetowo; sobie musi wyznać miłość. Gdy w jednej ze scen wraz z uliczną artystką wykonuje piosenkę, padają w niej następujące słowa: „Jak cię kocham, jak chciałabym być z tobą”. Wtedy jeszcze tego nie wie, ale fakt, iż śpiewa ją ze swą Jaźnią, wydaje się kluczowy. „To już koniec”, opowieść o egzystencjalnych poszukiwaniach swojego miejsca w świecie, dość szybko się wyczerpuje. To film niewystarczająco zabawny (choć akurat żart o tym, że w obliczu apokalipsy rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował się ujawnić, iż to CIA napisało wszystkie utwory Boba Dylana, jest naprawdę śmieszny, podobnie zresztą jak szum komunikacyjny podczas rozmowy Lizy z Alay), a im dłużej trwa – a nie trwa nawet półtorej godziny! – tym bardziej nuży, zaś pytanie o to, dlaczego meteor jeszcze nie uderzył w Ziemię, nasuwa się samo.