Rozstanie w tandemie

Zapadły kąt gdzieś w stanie Ohio. W lokalnym kinie grają następujące filmy: „Kiedy Harry poznał Sally” (reż. Rob Reiner, 1989), „Godziny szczytu” (reż. Brett Ratner, 1998), „Od wesela do wesela” (reż. Frank Coraci, 1998), „Kobiety pragną bardziej” (reż. Ken Kwapis, 2009) oraz „Kocha, lubi, szanuje” (reż. Glenn Ficarra, John Requa, 2011). Zwłaszcza ten pierwszy utwór – klasyk z udziałem Meg Ryan i Billy’ego Crystala – ma kluczowe znaczenie w kontekście „Szkolnych miłości” (2024), pełnometrażowego debiutu nieco ponad trzydziestoletniej Jordan Weiss, która nawet nie udaje, że nie inspiruje się komedią według scenariusza Nory Ephron. Widać to zarówno na poziomie wizualnym (to, co dzieje się w akademikowej stołówce, kadrowane jest tak, że niemal kropka w kropkę przypomina słynną scenę rozgrywającą się w nowojorskiej knajpce Katz’s Delicatessen), jak i na gruncie treści. Wprawdzie Weiss – jak na XXI wiek przystało, a także w kontrze do Reinera, który sugerował, że damsko-męska przyjaźń nie istnieje, bo na przeszkodzie zawsze staje seks – robi w finale fikołka, przewartościowując tym samym wydźwięk „Kiedy Harry poznał Sally”, ale jednocześnie nie jest w stanie ustrzec się przed takim portretowaniem swoich bohaterów, że raz po raz wychodzą z nich najbardziej toksyczne cechy.

Będący ze sobą bardzo blisko, i to od czasów ósmej klasy, Jamie (Kiernan Shipka; znana między innymi z „Po prostu żyj” Matta Smuklera z 2022 roku) i Ben (Nico Hiraga z „Młodości w North Hollywood” Mikeya Alfreda z 2021 roku) właśnie poszli na studia na ten sam uniwersytet, we wspomnianej pipidówce w Ohio zostawiając swoich partnerów. Oboje tkwią zatem w relacjach na odległość z ludźmi, z którymi związali się jeszcze w liceum. Ona jest z Simonem (Charlie Hall), niezbyt bystrym futbolistą, który na Harvard dostał się dzięki stypendium sportowemu (co ciekawe, w rzeczywistości uczelnie z Ligi Bluszczowej nie przyznają tego typu świadczeń swoim słuchaczom). On natomiast jest z Claire (Ava DeMary), królową dram i dziewczyną poddającą go ścisłej kontroli. Innymi słowy: żadne z nich nie jest szczęśliwe w związkach, które budują.

Jak wiadomo, „z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”. I tak się właśnie składa, że Jamie i Ben nie mają już ochoty, by kontynuować to, co zaczęli w ogólniaku. Postanawiają pożegnać się ze swoimi połówkami. Dobrym pretekstem do tego, by to zrobić, jest zbliżające się Święto Dziękczynienia. Knują plan, który pozwoli im zerwać z Colinem i Claire. Ten proceder ma skądinąd swoją nazwę. W amerykańskim slangu rozstania ze szkolnymi sympatiami odbywające się w okolicach czwartego czwartku listopada, a więc wtedy, gdy studenci masowo zjeżdżają do domów, by celebrować w rodzinnym gronie, określa się mianem turkey dump, co dosłownie oznacza rzucenie kogoś przy indyku, tradycyjnej potrawie serwowanej w Stanach Zjednoczonych przy okazji tego konkretnego wydarzenia. Tak oto Jamie i Ben wracają do grajdołka, z którego się wywodzą, by rozmówić się z lubymi. Sęk w tym, że to nie takie proste. Palmer (Caleb Hearon), trzeci członek ich paczki, zobowiązany do przypilnowania Colina i Claire, nie wywiązuje się z zadania, gdyż sam ma do przepracowania to i owo.

Oglądając „Szkolne miłości”, widz od samego początku wie, jak się sprawy mają. Weiss – wespół z Danem Brierem – tak konstruuje scenariusz, by zohydzić odbiorcy Colina i Claire, jego przedstawiając jako półgłówka, ją zaś jako fiksatkę. Chłopak i dziewczyna bezpośrednio z koszmarów. I choć czołówka filmu na to nie wskazuje, na polaroidowych fotografiach prezentując całą czwórkę jako zgraną grupę ludzi, to w istocie Jamie i Ben duszą się pod ciężarem układów, w jakie weszli z innymi osobami. Stosując taki zabieg, Weiss udziela protagonistom rozgrzeszenia. Wszak skoro jest tak źle, to nie ma sensu się męczyć u boku kogoś, kto powoduje cierpienie. Problem w tym, że po drodze i Jamie, i Ben również dają się poznać od negatywnej strony, co na szczęście reżyserka w odpowiednim momencie im wytyka.

Cóż jednak z tego, jeśli przyzwoitego materiału jest tu jak na lekarstwo. Treści wystarcza co najwyżej na krótki bądź średni metraż, ale Weiss idzie w zaparte, tworząc dzieło pełnospektaklowe, przez co elementy interesujące i, bądź co bądź, zabawne, przeplata segmentami odstającymi od reszty. Tym, co szczególnie może uwierać, jest to, co rozwija się na drugim planie, a mianowicie odkrywanie przez Palmera swojej tożsamości oraz tego, że nie tylko w Paryżu, ale nawet na prowincji na Środkowym Zachodzie, a więc tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, są geje i lesbijki, a nie wyłącznie konserwatyści z pochodniami i widłami. Palmer jest piątym kołem u wozu, zarówno w odniesieniu do Jamie i Bena, jak i na tle całej fabuły. Młodzian jest niczym postać z innego filmu. To zresztą najpoważniejszy zarzut względem obrazu Weiss. Pomimo obiecującego startu i kilku niezłych żartów „Szkolne miłości” rozpadają się na szereg niepasujących do siebie historii.

Recenzja filmu Szkolne miłości (Sweethearts); reż. Jordan Weiss; USA 2024; 98 minut